poniedziałek, 4 stycznia 2016

Jaka piękna tragedia!


      Już 3ci dzień stycznia był w łódzkim kalendarzu biegowym pierwszym poważniejszym sprawdzianem w Nowym Roku. Zaplanowano na niego 3cią serię cyklu biegów przełajowych o nazwie City Trail. Na poprzednie dwa biegi było mi jakoś nie po drodze, jednak tym razem, za namową ekipy Salosu na czele z trenerem zdecydowałem się pojawić w niedzielny poranek w parku 3-ego Maja, aby zmierzyć się z 5-kilometrową trasą oraz legendarną górką. Jak było? Zapraszam na relację!
      Ten dzień od samego początku był feralny. Z resztą nie tylko on. Zaczęło się od czwartku, kiedy to mimo rezygnacji ze startu w Biegu Sylwestrowym, pojawiłem się w Arturówku, aby wykonać ostatni trening w starym roku i... solidarnie z wszystkimi uczestnikami przemarzłem do szpiku kości. Pod wieczór zaczęło mi się sypać zdrowie, do tego stopnia, że około 21:00 postanowiłem się na chwilę zdrzemnąć i... obudziłem się w Nowym Roku :D

Razem z Jankiem świrujemy podczas Łódzkiego Biegu Sylwestrowego :D
      W pierwszych dwóch dniach 2016-ego postanowiłem nie rezygnować z treningu, mimo wciąż kiepskiego samopoczuca. Czułem, że niewiele pozostało z luzu, który towarzyszył mi jeszcze tydzień wcześniej, podczas rekordowego Parkrunu. Konsekwentnie jednak odganiałem od siebie wszelkie negatywne myśli, powtarzając sobie, że na pewno wszystko wróci do normy, gdy tylko stanę na starcie.
      Obudziłem się więc pełen pozytywnych myśli, które jedna po drugiej zaczęły odpływać, gdy tylko spojrzałem na ekran telefonu. Było -15°C, a temperatura odczuwalna wynosiła -23°C. Nie ma chyba na świecie drugiego takiego zmarzlaka jak ja, także od razu wiedziałem, że będzie ciężko.
      Dalej nie było wcale lepiej. O 9:30 wsiadłem do auta, aby na spokojnie dotrzeć na start przed czasem. Niestety... akumulator odmówił posłuszeństwa. Cholera, fatum! Na szczęście auto taty odpalilo i już chwilę później pędziliśmy przez Łódź.
      Dotarłem na czas, jednak przez mróz długo nie mogłem się zebrać na rozgrzewkę i to był mój gwóźdź do trumny. A właściwie pierwszy z wielu gwoździ. Nigdy wcześniej nie startowałem w takim mrozie i nie spodziewałem się jak bardzo zlekceważenie rozgrzewki może zniweczyć wszelkie plany. Właściwie to zwróciłem na ten fakt uwagę dopiero, gdy na blogu Krzyśka Krygiera wyczytałem, że jego rozgrzewka trwała... 40 minut! :O 
      Wyszedł brak doświadczenia - nie licząc Parkrunów, wiele startów w mojej karierze by się nie uzbierało. A z Parkrunem wiadomo jak jest - truchtam sobie z domu, na miejscu jestem 5 minut przed startem, minuta rozciągania i heja, można biec, tym bardziej jak jest 10°C. Rutyna... Niestety, nie tym razem.


      W konsekwencji na starcie trzęsłem się z zimna, a gdy starter dał sygnał do biegu... rzuciłem się jak szalony do przodu. Ciekawe czy tego dnia uniknąłem jakiegokolwiek błędu możliwego do popełnienia... Wyszło tak, że po 400-stu metrach samotnie przewodziłem stawce, mając wyraźną przewagę nad kolejną grupką prowadzoną przez... Tomka Osmulskiego. Kolejna cenna nauka tego dnia - jak startujesz z zawodowcami, to nie wyrywaj się przed nich na starcie - oni lepiej wiedzą jak dobrać tempo.


      Jeszcze zanim opuściliśmy teren Łodzianki zostałem "zjedzony" przez czołową 6-tkę i już w siódemkę pobiegliśmy dalej w stronę ulicy Kopcińskiego. Szybko odpocząłem za ich plecami i znów nabrałem ochoty do szarżowania. Pamiętałem jednak o górce, która na nas czekała, więc trzymałem nerwy na wodzy.

Nie róbcie tego w domu :D
      Cóż mogę powiedzieć... Niestety nie udało mi się sprawdzić, czy owa górka rzeczywiście tak bardzo wybija z rytmu, jak to wielu mi przed biegiem opowiadało - już dobiegając do niej nie miałem żadnego rytmu... Ani ochoty na bieganie. Jeszcze przed półmetkiem złapała mnie kolka. Najpierw pozostała szóstka błyskawicznie się oddaliła, a chwilę później zaczęli mnie mijać kolejni zawodnicy.

Zbieg ze stadionu, ostatnie chwile liderowania.
      Tuż za zbiegiem dogonił mnie Tomek Kunikowski z mojego teamu. Biegłem wtedy 10-ty, co już było dla mnie tragedią, a kroki Michała Stawskiego za moimi plecami stawały się coraz głośniejsze. Postanowiłem więc podjąć walkę i spróbować złapać się Tomka, który zdążył już zyskać kilkanaście metrów przewagi.


      Na tamtym etapie biegu problemem było dla mnie nawet podnoszenie nóg - raz po raz zawadzałem stopami o podłoże. Zacisnąłem jednak zęby i starałem się za nic nie pozwolić, aby przewaga Tomka rosła. Udało się i 1,5 km dalej wpadłem na metę kilka sekund po nim.


      Sam nie wiem co było gorsze - 10 miejsce, czas 17:25, czy świadomość tak wielu popełnionych tego dnia błędów. Wiem natomiast co było najlepsze - olbrzymia dawka doświadczenia, która w przyszłości na pewno zaprocentuje. Tak więc czołówko strzeż się, bo następnym razem tak tanio skóry nie sprzedam! :D


      Co dalej? Nadal czuję się średnio, ale mam nadzieję, że szybko dojdę do siebie, tym bardziej, że już 8.01 pożegnam na jakiś czas polskie mrozy, na rzecz afrykańskich upałów! A już 13.01 w planach kolejny start - 12-kilometrowy Bieg Niepodległości w miejscowości Assomada w Republice Zielonego Przylądka! Zapowiadana temperatura odczuwalna? 39°C! Ze skrajności w skrajność, ale z dwojga złego lepiej w tę stronę! :D Do usłyszenia!

      Zdjęcia pochodzą z fanpage'u Foto Doktorek

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobał się wpis? Zostaw komentarz! Nie podobał się? I tak zostaw! Dziękuję! :D