Do
Uniejowa jechałem z założeniem sprawdzenia czy z moją formą jest
słabo (złamanie 36:00), czy tragicznie (złamanie 37:00). Od 4
września miałem w sumie same problemy i przerwy. Przetrenowanie –
tydzień wolny – zawalony start w Parkrun Łódź – tydzień
wolny – fajnie poszło w Kleszczowie i Szwecji – zatrucie i
tydzień wolny – Mistrzostwa Polski w Rawie – przemęczenie i
tydzień wolny – przeprowadzka – ogarnianie chaty i tydzień wpół
wolny – tydzień przed Uniejowem, więc luzowanie (nie wiem z czego
:D ) i ostatecznie nadszedł wielki dzień...
Zero
stresu, totalny luz, czułem się bardziej jak na wycieczce szkolnej,
dzięki transportowi busem zapewnionemu przez łódzki SklepBiegacza, niż jak na ważnych zawodach. A ważne były, jakby nie
patrzeć – przedostatni bieg zaliczany do Pucharu Marszałka –
ostatnie momenty by odrobić straty z wiosennych, nieudanych startów.
Wierząc
na słowo głównemu rywalowi w kategorii wiekowej – Łukaszowi
Brzeźnickiemu, który twierdził, że z niego też nic już w tym
roku nie będzie, obliczyłem, że suma moich miejsc w M20 z Uniejowa
i Bełchatowa może wynieść maksymalnie 12. To się nie mogło
udać...
Rozgrzewka
wyszła mi wyjątkowo sprawnie i tak jakbym sobie tego życzył
zawsze. Mimo, że planowałem wystąpić w długiej koszulce
(gdzieś czytałem, że temperatura odczuwalna wynosiła -1⁰C)
w ostatniej chwili zmieniłem te plany (w trakcie biegu
dziękowałem sobie za to w myślach), i na linię startu udałem się
„na krótko”.
„Nie
zacznij mocno, nie zacznij mocno, nie zacznij mocno...” –
powtarzałem sobie w myślach, gdy nagle z zadumy wyrwał mnie
ogłuszający huk armaty – zaczęło się. 200 metrów dalej
spojrzałem na zegarek. Pokazywał... 2:59 min/km :D – ja to jednak
jestem głupi.
8 osób
oddalało się od grupy już wtedy szybszym lub wolniejszym krokiem,
ja tymczasem złapałem plecy kolegi klubowego – Łukasza
Wojnickiego, ustatkowaliśmy trochę tempo, które wynosiło już
3:24 min/km i tak biegnąc wysunęliśmy się na czoło dużego
peletonu.
Nim
osiągnęliśmy znacznik z numerem 1 (czas 3:24) nasza ekipa
stopniała do 6-ciu osób – oprócz mnie i Łukasza byli tam
jeszcze nadający tempo Artur Kamiński, Michał Stawski i jeszcze
dwie nieznane mi osoby. Czułem się zadziwiająco dobrze i szybko
obliczyłem, że biegnąc tym tempem do mety złamiemy 34 minuty.
Kosmos, ale powoli zacząłem wierzyć, że to może być dobry
dzień!
Postanowiłem
się nie wychylać. Tego dnia nie byłem kompletnie przygotowany na
samotną walkę, więc za cel obrałem sobie wytrzymanie w naszym
peletoniku tak długo, jak to tylko będzie możliwe. Tym bardziej,
że zawróciliśmy i teraz biegliśmy pod wiatr...
Drugi
kilometr przebiegliśmy, mimo niesprzyjającego wiatru, w tempie
3:28, a chwilę pózniej pierwszy raz spotkaliśmy liderów,
biegnących z przeciwka. Najpierw przemknął koło nas Ukrainiec,
potem była długa przerwa i... Janek? Zrobiliśmy z Łukaszem tyle
hałasu ile byliśmy w stanie i niedługo potem sami dotarliśmy do
nawrotu.
- Ty, ku*wa, Janek biegnie drugi? – chciałem
się upewnić.
- No chyba tak! Oby to wytrzymał! –
odpowiedział Łukasz.
Dostałem
dzięki temu kolejnego motywacyjnego kopa. 3 kilometr zajął nam
3:33 – tempo spadało, ale dalej pozwalało myśleć nawet o
życiówce! :O
Chwilę
później wbiegliśmy na teren uniejowskich Term, potem na wąską i
śliską kładkę i kawałek dalej czekał na nas krótki, ale dość
stromy podbieg. Normalnie pewnie właśnie w tym miejscu bym odpalił,
bo czasy, w których mogłem powiedzieć, że czuję się dobrze
minęły kilka ładnych minut temu, jednak nie tym razem! Wyposażony
w tajemną wiedzę wyniesioną z projektu Uczę się biegać z
Jagodą, podczas którego znany i lubiany Pan Jagoda pracował nad
techniką biegu uczestników, dokładnie wiedziałem co należy
zrobić! Pochyliłem się jeszcze bardziej do przodu, zwiększyłem
kadencję i nim się obejrzałem, już byłem na szczycie razem z
resztą!
![]() |
Przy bieganiu grunt to pochylenie :) |
Nie
wiem kiedy dokładnie, ale grupka zaczęła nam topnieć i półmetek
osiągnęliśmy we czwórkę (z czasem 17:24). Nikt nawet nie
wyciągnął ręki po serwowaną w tym miejscu w dużych ilościach
wodę. Duży plus dla organizatora za użycie butelek, zamiast
kubeczków!
Znów było z wiatrem i następny kilometr
minął nam całkiem szybko (3:27). Zbliżaliśmy się też
do drugiego nawrotu, więc znów spotkaliśmy Janka, który od
ostatniego spotkania jeszcze bardziej umocnił się na drugiej
pozycji.
Na
nawrocie (6,5km) znajdował się jedyny na trasie punkt pomiaru czasu
(22:35). Zawróciliśmy, dostaliśmy wiatru w twarz i... zaczęło
się!
Momentalnie
dopadł mnie kryzys. Zapowietrzyłem się, poczułem potworny ból i
wiedziałem, że żarty się skończyły. Zacząłem zipać jak
parowóz rozpaczliwie chwytając powietrze, którego bardzo mi
brakowało. Na dodatek starym sposobem, jeszcze z maratonów,
próbowałem zagłuszyć ból i zmotywować się okrzykami, ale
wszystko razem dało efekt jakichś niedorobionych jęków, które z
pewnością nie umilały biegu moim towarzyszom :D Ci z kolei
zachowali się fantastycznie, we trójkę dodając mi otuchy
i zachęcając do walki, za co serdecznie dziękuję!
Zacisnąłem
zęby i powiedziałem sobie, że choćbym miał umrzeć to nie
odpuszczę. Na szczęście dla mnie Artur z Łukaszem trzymali nadal
równe tempo w okolicach 3:30 min/km, więc jakoś poszło. Z 7-ego i
8-ego kilometra, (oba po 3:29), pamiętam tylko plecy Łukasza. No i
jeszcze ten okropny wiatr, bo Łukasz jednak do najszerszych nie
należy :D
Potem
jednak, gdzieś na 1,5 km przed finiszem, zaczęła się walka o 9
miejsce. Łukasz z Arturem przyspieszyli a ja razem z zawodnikiem z
Warty zostaliśmy z tyłu. Mniej więcej wtedy minąl mi kryzys.
Przestałem jęczeć, uspokoiłem oddech i udało mi się zwolnić
tylko nieznacznie (3:33 – wciąż było pod wiatr, a ja już nie
miałem przed sobą żadnej osłony). Mijając tabliczkę z napisem 9
spojrzałem na zegarek. 31:20. Do życiówki brakowało 3:26...
Uwierzyłem, że jest to w moim zasięgu.
Znów
z pomocą przyszedł, mimo, że nieobecny w Uniejowie, Pan Jagoda. O
ile do tej pory moja kadencja wynosiła średnio dokładnie 180
kroków na minutę (książkowo), o tyle momentalnie wzrosła do...
194 kroków na minutę! Urwałem się ostatniemu z towarzyszy i
pewnie pędziłem już po 11 miejsce, ale w tym momencie w ogóle się
to nie liczyło. Interesowały mnie tylko upływające sekundy.
Spojrzenie
na zegarek, 50 metrów, spojrzenie na zegarek, nawrót, spojrzenie na
zegarek, 50 metrów, spojrzenie na zegarek, potem na metę, znów na
zegarek... Było na styk! Dawałem z siebie już dosłownie wszystko.
Ostatni podbieg, wyłonił się zegar. Szybkie sprawdzenie –
zgadzał się z moim. 50 metrów do mety. 34:37, 34:38, 34:39,
kadencja 202 (!), tempo 2:50 min/km, szybciej nie mogę. 34:43...
Kur*a, będzie na styk! 34:45... 34:46 – wpadam na metę...
FAAAAAAK! Co do sekundy równo z dotychczasową życiówką –
ostatni kilometr w 3:26...
Nie ma
jednak czasu na myślenie o tym. Jak zwykle długo trwa zanim się
zatrzymam. Przebiegam koło wolontariuszy z medalami i wbiegam w
bramę od kościoła. Tam dogania mnie jedna z dziewczyn wręczając
medal. Okej, teraz mogę umrzeć... Padam na chodnik tuż za bramą,
tak żeby mnie ludzie nie widzieli. Jest zimny, nie chcę być chory
więc podnoszę się na kolana. Cierpię z powodu bólu brzucha,
mięsnie płoną, w głowie się kręci, ale w gruncie rzeczy jestem
zadowolony. Miałem walczyć o 35:59, a wyszło o ponad minutę
szybciej!
11
miejsce OPEN oraz... 3 w kategorii wiekowej! Kosmos! Na dodatek całe
podium M 20-29 w niebieskich barwach Akademii (z moim niewidocznym
czerwono-czarnym dodatkiem KS CelIronMan).
Przez
jakiś czas jarałem się, że skoro w Uniejowie byłem 3-ci to teraz
w Bełchatowie wystarczy mi pierwsza 9-tka, jednak okazało się, że
również Łukasz przeszedł samego siebie ustanawiając wartościową
życiówkę poniżej 37 minut i jednak tylko miejsce w pierwszej
5-tce w M20 w Bełchatowie pozwoli mi na upragniony sukces w Pucharze
Marszałka... Czy jest to możliwe? Przed Uniejowem powiedziałbym,
że nie, ale teraz... Zobaczymy :D
Szczególne
podziękowania dla dwóch trenerów – Mariusza Kotelnickiego i
Ludwika Sikorskiego, którzy pozbierali mnie do kupy i po tym co z
siebie zrobiłem w wakacje wyprowadzili na prostą
Teraz czeka mnie już tylko mądra i efektywna praca!
![]() |
Cały dzień byłem na niebiesko, ale, żeby nie było, w czerwonym też mi pięknie :D |
A jak
już o trenerach mowa to również ja miałem w Uniejowie mój mały
trenerski debiut! :D Jakoś pod koniec lipca zgłosił się do mnie
Sebastian, twierdząc, że czego by nie robił, ni jak nie może
zejść poniżej 40 minut na dychę. Mimo moich studiów wcale nie
uważam się za trenera, ale Seba stwierdził, że mi ufa i że mam
coś z nim zrobić. Jak to się skończyło? Cóż... Harował jak
wół przez ostatnie prawie 3 miesiące i... przeszedł samego
siebie, osiągając czas 39:00! Bravissimo! To dopiero jest dla mnie
motywacja! <3 Chyba muszę pójść kiedyś w tym kierunku... :D
Do
usłyszenia! :D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Podobał się wpis? Zostaw komentarz! Nie podobał się? I tak zostaw! Dziękuję! :D