56. Bieg Ulicami Sieradza stał się dla mnie
pewnego rodzaju ewenementem. Wszystko wskazywało na to, że nie będzie to
największa impreza – przeciętny termin, nachodzący się z innym dużym biegiem w
Łodzi, na dodatek dość późno ogłoszony, słaba jesienna pogoda – wichry i
chłody, trudna trasa, a co więcej po raz pierwszy na tak długim dystansie,
mogła odstraszać mniej doświadczonych biegaczy. Niby było 456 zapisanych, ale
przecież połowa pewnie nie zapłaciła, część się rozmyśli... szczerze mówiąc
spodziewałem się garstki, no może trochę więcej osób. Tymczasem...
To co zobaczyłem w biurze
zawodów przeszło moje najśmielsze oczekiwania! Dosłownie nie było gdzie
postawić nogi. Ciężko było się rozeznać co i jak, bo rozgardiasz panował
okropny, ale było to zrozumiałe przy takim tumulcie, a było widać, że
„Pomarańczowi” wychodzili z siebie, aby wszystko ogarnąć.
W związku z bałaganem i masą
ludzi zapisującą się na ostatnią chwilę start został przesunięty o 15 minut.
Mróz zachęcał do potruchtania po okolicy i w ten sposób można się było
rozejrzeć pośród rywali, z którymi za chwilę miało przyjść nam się zmierzyć. I
znów przeżyłem szok! Bieg zrobiony przy znikomym budżecie, bez nagród
finansowych, czy punktów do Pucharu Marszałka, a takiej obsady nie
powstydziłyby się największe dychy w regionie. I trzeba dodać, że grupa elity w
całości stowrzona była przez Polaków, co moim zdaniem jeszcze potęguje
wrażenie, że bieg w Sieradzu zakończył się wielkim sukcesem jeszcze zanim się
zaczął.
![]() |
Tuż przed startem spotkałem przyszłego zwycięzcę - Tomka Osmulskiego |
Dla mnie oznaczało to możliwość
biegnięcia w towarzystwie. Spodziewałem się raczej, że będę zmuszony samotnie
pokonywać kolejne kilometry, a tu spotkała mnie miła niespodzianka i bardzo
szybko uformowała się nam silna, 5-osobowa grupa. Przed nami podążała jedynie
6-osobowa grupa liderów oraz samotny zawodnik Rajsport Active.
Start ogłoszono dość
niespodziewanie, 3 minuty przed planem, więc zostałem zmuszony do
przebiegnięcia pierwszej rundy trzymając bluzę w ręku. Na szczęście nie było to
zbyt problematyczne, a współpraca w naszej grupce układała się bardzo dobrze.
Początkowo starałem się nie wychylać, spokojnie czekając na rozwój wypadków,
jednak z biegiem czasu zauważyłem, że czuję się naprawdę dobrze i na podbiegach
oraz zbiegach, dzięki naukom techniki biegania Pana Jagody, próbowałem brać
ciężar prowadzenia grupki na siebie.
![]() |
Bluza tak naprawdę nie przeszkadzała zbyt bardzo :) |
Biegliśmy naprawdę szybko – po 3
kilometrach zegarek wskazywał, że możemy zakręcić się w okolicach czasu 34:20,
który dla większości z nas byłby życiówką. Niewiele dalej jednak zmuszeni
zostaliśmy do zweryfikowania naszych planów, gdy wyrósł przed nami dość długi,
brukowany podbieg, na którym tempo wzrosło do prawie 4 min/km. Po szybkiej
rundzie po sieradzkim rynku, na którym udało mi się wreszcie przekazać bluzę
Foto Doktorkowi wybiegliśmy na ostatnią prostą i osiągnęliśmy metę pierwszej
rundy z czasem 17:28. Jeśli chciałem powalczyć o życiówkę, powinienem trochę
przyspieszyć, a nie wiedziałem, czy było mnie na to stać.
Tymczasem wciąż odczuwałem podbieg
pod rynek i nie widziałem siebie samotnie mierzącego się z wiatrem, więc byłem
zdany na moją grupę. Współtowarzysze chyba czuli podobnie, bo tempo nieco
siadło i powoli trzeba było zapomnieć o wizji rekordu życiowego – pozostała walka
o lokaty na mecie. Czołowa siódemka już dawno była poza naszym zasięgiem, z
kolei my byliśmy poza zasięgiem całej reszty biegaczy, więc w grę wchodziła
rozgrywka o miejsca 8-12.
Z jednej strony nie chciałem
wyrywać się zbyt wcześnie, ale z drugiej miałem świadomość, że jeśli dojdzie do
finałowego sprintu to przegram ze wszystkimi. Szczerze mówiąc ci wszyscy aż tak
bardzo mnie nie interesowali – chciałem się skupić wyłącznie na rywalizacji z
Pawłem Kopaczewskim, który jako jedyny startował w mojej kategorii wiekowej.
Znając wybitne umiejętności sprinterskie podopiecznego Radka Sekiety
wiedziałem, że muszę za wszelką cenę rozerwać nasz peletonik jeszcze przed
ostatnią prostą!
Długo dojrzewałem do decyzji o
ataku, ale do mety było coraz bliżej, a raczej już straciłem nadzieję, że nagle
poprawi mi się samopoczucie, więc trzeba było działać – wszak nie miałem nic do
stracenia. U podnóża podbiegu pod rynek wyszedłem na czoło i przestałem
kalkulować, biegłem tyle ile fabryka dała. Na szczycie sprawdziłem efekt moich
działań i niestety wystarczyły one tylko do zgubienia jednego z rywali –
pozostała trójka siedziała mi na plecach. Nie poddałem się i kontynuowałem jak
najmocniejszy bieg, jednak rywale okazali się naprawdę mocni i wydawać by się
mogło, że z łatwością dotarli za mną do ostatniego zakrętu.
Tam nie miałem już czego szukać i mimo, że
biegłem tempem około 3 min/km cała trójka dosłownie odleciała, zajmując miejsca
8-10. Ja zakończyłem bieg na 11-tej pozycji z czasem 35:13, który, mimo
naprawdę trudnej trasy, stał się moim trzecim najlepszym czasem na 10 km w
życiu. Oznacza to, że pomijając szybkość, której nie mam i nigdy miał nie będę,
forma jest naprawdę dobra i z nadzieją patrzę w przyszłość!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Podobał się wpis? Zostaw komentarz! Nie podobał się? I tak zostaw! Dziękuję! :D