wtorek, 26 maja 2015

Ultrapodchody

      Wszystko wskazuje na to, że zakochałem się bez wzajemności. Na początku wydawało się, że będzie miło, łatwo i przyjemnie, tak jak w książkach, które od jakiegoś czasu czytałem coraz częściej. Wiecie jak to jest - udany start, a potem wszystko układa się po naszej myśli, aż do szczęśliwego happy endu. Kiedy na dodatek w grudniu ubiegłego roku przeżyłem fantastyczną przygodę, której nie tylko nie szukałem i nie zabiegałem o nią, ale wręcz była dla mnie olbrzymim zaskoczeniem, gdyż spadła zupełnie znienacka, zacząłem wierzyć, że moje przeznaczenie jest jasno i klarownie określone i że właśnie dowiedziałem się, jak spędzę resztę mojego życia.
      No cóż, rzeczywistość okazała się brutalna i szybko sprowadziła mnie na ziemię. Wszystko wskazuje na to, że moja miłość jest jednostronna i że będę się musiał nieźle nagimnastykować, by coś z niej wyszło. A że musi wyjść, o tym jestem przekonany - już dawno podjąłem decyzję, że sam wykreuję swoją przyszłość, a w tym wypadku, wyjątkowo mocno czuję, że warto walczyć!

Just never give up! ;)

      A cóż takiego zostało moją wielką miłością? Pewnie większość z Was się już domyśliła - biegi ultra (na szczęście ultramaraton chociaż po portugalsku jest rodzaju żeńskiego - ultramaratona - bo mógłbym zostać tu posądzony o jakieś skrzywienie :D).
      Długo zbierałem się do napisania relacji z moich debiutanckich startów. Początkowo miały to być opisy każdego etapu z Gerês Trail Adventure oddzielnie. Potem stwierdziłem, że w sumie wszystkie wyglądały tak samo, więc jeden post wystarczy. Zanim jednak zabrałem się za pisanie, nadszedł czas startu w Ultra Trail de São Mamede. Pocieszałem się, że tam odbije sobie niepowodzenia z północy i szybko opiszę wszystko na blogu, a później uporam się z zaległym Gerês. No cóż, nie da się ukryć - o sukcesach pisze się znacznie przyjemniej niż o porażkach... Podczas UTSM szybko okazało się, że sukcesów póki co nie będzie i będę zmuszony wziąć na klatę i opisać jedną wielką klapę, jaką był mój tegoroczny maj, co też właśnie czynię.
      Jedziemy do Gerês - pierwszy etap o 21:00 (22:00 czasu hiszpańskiego - jedziemy z Hiszpanii), a w Ourense oddalonym o 86 km prostej drogi wysiadamy o 12:00. Bez bagaży brakujący dystans moglibyśmy nawet przebiec tak, by zdążyć przed rozpoczęciem zawodów. Nie wpadliśmy na to, więc powolnie (przecież mamy mnóstwo czasu!) udaliśmy się na dworzec autobusowy. Przed chwilą odjechał autobus do Lobios (skąd o 15:00 miał nas zabrać Carlos Sá), a następny będzie za 5h!
      Następnie wydarzyła się cała seria niefortunnych zdarzeń, które zoowocowały tym, że nasz, a szczególnie mój, pierwszy etap był taką farsą, że nawet jeśli kiedykolwiek będzie nadawał się do ujrzenia światła dziennego, to musi upłynąć jeszcze sporo czasu...
      Drugi etap - 37 km, po starcie biegliśmy na wysokiej 3 pozycji. Do 5 km, na którym to dowiedziałem się czym różnią się buty do trailu od zwykłych... Gdyby choć nie padało, może dałoby się jakoś przebiec tę naprawdę trudną trasę, ale niestety, lało caly czas. Wielka płaska skała plus litry wody plus faas 500 bez podeszwy mogły się skończyć tylko w jeden sposób - tragicznie. Początkowo wydawało mi się, że nie było tak najgorzej i że nic mi się nie stało. Potem, w miarę upływu czasu okazywało się, że bardzo mocno uderzyłem o ten głaz kolanem. Na 13-tym kilometrze "biegłem" (truchtałem na przemian z marszem) już z taką miną:


      ... a do 21-ego, gdzie usytuowany był punkt "medyczny", ledwo dokuśtykałem. Nie muszę chyba wspominać, jak wielu ludzi w tym czasie nas wyprzedziło. W punkcie wydarzyło się coś niesamowitego - nieznany nam wówczas Brazylijczyk Rodrigo Sousa, widząc moje problemy, poczęstował mnie tabletką... PRZECIWBÓLOWĄ :D dosłownie 2 kilometry dalej po bólu nie pozostało nawet wspomnienie - w zawrotnym tempie mijaliśmy kolejnych rywali a do mety było coraz bliżej. Tak się rozpędziliśmy, że... pomyliliśmy trasę -,- Nadrobione przez nas półtora kilometra pozwoliło wszystkim niedawno wyprzedzonym minąć nas tego dnia po raz kolejny. Na metę wpadliśmy sprintem, ale po dwóch etapach, zamiast walki o podium, zamykaliśmy pierwszą dziesiątkę...


      Nic nie szkodzi! Jutro kolano na pewno już nie będzie boleć, nowe buty (Berg Pantera, takie same w jakich biega sam Carlos Sá *,*) kupione, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, wrócimy na 3 - 4 miejsce i w niedziele będziemy walczyć o podium! Problem w tym, że... nic nie poszło zgodnie z planem. Już w momencie startu miałem problemy z chodzeniem, a żadne przeciwbólówki nie pomagały. Etap miał mieć 60 km, a po 30 miała być możliwość "legalnego" skrócenia trasy do 35 km (na koniec przewidziana była oddzielna klasyfikacja dla skracaczy). Buty robiły niesamowitą robotę, byłem w szoku i nawet nie chciałem sobie wyobrażać jak skończyłbym tego dnia w Pumach...


      Po ok 5 kilometrach ból ustał i nawet ładnie (choć ostrożnie) sobie lecieliśmy. Niestety po 2 godzinach podwójna dawka brazylijskiego specyfiku, którą musiałem przyjąć, by w ogóle móc się poruszać, przestała działać.
      Do 30-tki jakoś dotruchtaliśmy, ale byliśmy raczej zdecydowani na skrócenie - no trudno. Na miejscu czekała na nas jednak informacja, że ze względu na złe warunki atmosferyczne (tak jest, od pierwszego etapu nie przestało padać nawet na chwilę), etap został skrocony o najtrudniejszy podbieg, więc do przebycia pełnego dystansu brakuje nam tylko 20-kilometrowej rundy a następnie 5 km w dół do Vila do Gerês. Decyzję podjeliśmy niby wspólnie, ale do dziś nie zgadzamy się między sobą czy była ona słuszna - postanowiliśmy ukończyć całość.
     O ile przed rozjazdem jeszcze jakoś truchtałem, o tyle po, ból błyskawicznie zaczął przybierać na sile i szybko okazało się, że czeka nas całkiem długi spacer po górach. Całe szczęście, że przestało padać i wyszło na chwilę słońce, bo w innym razie moglibyśmy nie przetrwać tej wycieczki. Metę przekroczyliśmy IDĄC, po 11-tu godzinach na trasie.
      Ostatni etap z góry spisaliśmy na straty - po tym wszystkim co przeżyliśmy przez ostatnie 3 dni, cel był tylko jeden - ukończyć zawody. Problem w tym, że ja nie byłem już zupełnie w stanie, nawet chodzić. Do bólu kolana doszly achillesy mocno naruszone poprzedniego dnia przez, jak się okazało, za małe buty, które kupiłem! SZLAG! Jedyny pozytyw z tego etapu to filmik, który nam zrobiono i jego zasięg na facebook'u - 40.000 osób :O Zobaczcie do końca!


      Sam nie wiem jakim cudem, ale ostatecznie wyszliśmy cało z tego piekła i ukonczyliśmy całe zawody, na dodatek na 33-cim miejscu, spośród 66 startujących ekip :D


      Ultra Trail de São Mamede miał być inny. Piękna pogoda, łatwiejszy teren, przyleciałem wypoczęty prosto z Azorów, na dodatek dla odmiany sporo przed czasem, miałem buty do trailu, co prawda trochę za małe, ale jakoś to będzie...
      Nie było... Natychmiast zorientowałem się, że moja czołówka to tylko atrapa i musiałem wyjąć z plecaka dodatkową latarkę. Po 2 kilometrach zacząłem odczuwać ból w kolanie... Co jest!? Od dwóch tygodni nawet mnie nie smyrnęło!
      Po 4 kilometrach zrobiłem szybki postój na przyjęcie brazylijskiej tabletki (dostałem zapas od Rodrigo!), po 6 już bardzo musiałem uważać na stawiane kroki.

Po 6 km byłem jeszcze w okolicach pierwszej 50-tki, 11 km dalej
na punkcie kontrolnym nie mieściłem się już nawet w 100-tce...
      Oswajałem się z tą decyzją przez kilka kilometrów, jednak nie mogłem podjąć innej - o 3:15, po przebiegnięciu 25 km zadzwoniłem po samochód, który zdjął mnie z trasy i odwiózł na start.
      Cóż, jak widzicie ultramaratony to nie sielanka, a od zwykłych maratonów dzieli je przepaść, którą nie tak łatwo pokonać. Ja już postanowiłem, że zrobię to, niezależnie od tego, ile czasu mi to zajmie. Póki co jednak muszę obejść się smakiem i włożyć jeszcze wiele pracy, abym któregoś dnia mógł spojrzeć w lustro i powiedzieć "JESTEM ULTRAMARATOŃCZYKIEM!"

PS. Tragedia tragedią, ale na pewno będę chciał napisać jeszcze parę słów o tych biegach. Mimo, że nie wyszło była to wspaniała przygoda i jest pare spraw, które zrobiły na mnie wrażenie, wiele rzeczy się nauczyłem i na pewno nie był to zmarnowany czas ;) Pozostańcie czujni!

PS2. Mam do sprzedania buty BERG Pantera ( :D ), te sam model w których biega Carlos Sá, jeden z najlepszych ultrasów świata! Rozmiar 44, PRAWIE nowe (75km marszobiegu w Gerês i 25 na UTSM). Szczerze polecam i sam sobie też zamierzam kupić ten sam model, tylko, że 45 :D Cena do ustalenia.
Berg jest to firma portugalska, ale weszła niedawno na polski rynek i można znaleźć co nieco na jej temat w sieci ;)

Dziękuję za uwagę i do usłyszenia! ;)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobał się wpis? Zostaw komentarz! Nie podobał się? I tak zostaw! Dziękuję! :D