piątek, 12 czerwca 2015

Tour do Francji

      Stało się! 12ego lipca 2013 roku o godzinie 8:50 wyruszyłem. Przez pierwsze 30 kilometrów towarzyszył mi młodszy brat Szymon, potem zostałem sam... Nie wiedziałem za bardzo czego mogę się spodziewać od mojej wyprawy... Jechałem w nieznane, miałem nocować u obcych ludzi, przejeżdżać rowerem z sakwami na bagażniku średnio 240 kilometrów dziennie, sam i jeszcze w założeniu miało mi to sprawiać frajde. Zobaczymy!



      Zaczęło się od złośliwości rzeczy martwych - na sam wyjazd zepsuła się pogoda. Do pierwszego dłuższego przystanku w Detmold CAŁĄ DROGĘ (892 kilometry) miałem pod wiatr! Kilkakrotnie łapały mnie też przelotne deszcze, a pierwszy raz rękawki zdjąłem w Brunszwiku, po przejechaniu 750 km! Fakt, że jak tam zaczęło grzać, to nie przestało już aż do samego Paryża.
      Co więcej, aura nie była jedyną przeszkodą na trasie. Pierwszego dnia nadwyrężona łydka, drugiego kontuzja kolana, która omal nie wyeliminowała mnie z dalszej jazdy (uratowało mnie odkrycie, że gdy zamiast naciskać na pedały, ciagnę je do góry, ból ustaje - kontynuowałem więc w większości pedałując w ten sposób), trzeciego tuż przed metą pęknięta obręcz, a czwartego nie dość, że 227 kilometrów na pękniętej obręczy to jeszcze pod koniec wyrosły przede mną takie góry, że myślałem, że spadne z roweru! Szlag by to wszystko trafił, co nie? :p


      Brzmi jak jedna wielka tragedia, prawda? Z perspektywy czasu jednak nie patrzę na to w ten sposób. Pierwsze koty za płoty, jak to mówią! A i wiele dobrego się wydarzyło, nawet podczas tych pierwszych dni.
      Już pierwszego zatrzymał się koło mnie samochód robotników wracających z pracy, po czym wręczyli mi oni zebrane między sobą 20 zł :D Byłem trochę w szoku! Poznałem też wielu fantastycznych ludzi, poprzez Couchsurfing, ale nie tylko, bo i na trasie wzbudzałem spore zainteresowanie. Na pierwszym przystanku w Lesznie, wraz z Gosią i Łukaszem śledziłem na żywo zawodników paralotniczo-biegowego ultramaratonu X-Alps (odbywają się co dwa lata, więc i teraz będą trwały w trakcie pierwszych dni wyprawy), w Magdeburgu na wieczornej przechadzce poszukiwałem z Florianem śladów Geocachingu (coraz popularniejsza gra terenowa), a w Detmold odwiedziłem poraz pierwszy mieszkającą tam część rodziny! A jak przy tym wypróbowałem siłę swojego charakteru! :D Naprawdę było super!

Z Ciocią i bratem ciotecznym ;)
      Po dniu przerwy w Detmold i wymianie obręczy, ruszyłem dalej. Zaraz z samego rana miałem przyjemność poznać niemiecką policję, która wyłoniła mnie z trasy szybkiego ruchu. Potem tego samego dnia był epizod z ładowaniem telefonu w chińskiej restauracji (wszystko padło po drodze a nie wiedziałem gdzie jechać), by na koniec ujrzeć jeden z najbardziej zapierających dech w piersiach widoków - katedrę w Kolonii:


      Kolejnego dnia wyjechałem z Niemiec i po przemierzeniu kawałka Holandii dotarłem do Charleroi w Belgii (trzy kraje jednego dnia!), gdzie spotkałem jednego z moich idoli z dzieciństwa:

Lucky Luke - człowiek szybszy od własnego cienia! :D
      Kolejnego dnia wyruszyłem z Belgii w kierunku południowym, aby już w nocy, po przejechaniu 283,25 km tego dnia i prawie 1648 km łącznie, w niespełna 8 dni od wyruszenia z domu, pędzić z Dennisem do jego domu wąskimi paryskimi uliczkami - byłem w raju!
      Dwa wolne dni w stolicy Francji wykorzystałem do maksimum - nie tylko przeszedłem i przejechałem całe miasto wzdłuż i wszerz, ale też miałem okazję na własne oczy zobaczyć finisz wielkiego Tour de France na Polach Elizejskich!

Do dziś pamiętam jak robiła mi to zdjęcie zwariowana grupka kibiców
z Wielkiej Brytanii :D
      Na dodatek ustawiłem się w pierwszym rzędzie, kawałek za metą, więc na moich oczach odbywało się celebrowanie zwycięstwa przez Marcela Kittela:

A z przodu, w koszulce mistrza Niemiec smutny Andreas Griepel :p
      W poniedziałek wczesnym rankiem zawinąłem manatki i wyruszyłem w drogę powrotną do Łodzi. CDN...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobał się wpis? Zostaw komentarz! Nie podobał się? I tak zostaw! Dziękuję! :D