wtorek, 10 listopada 2015

Bieg Niepodległości - 7.11 - Konstantynów Łódzki


      Choć Święto Niepodległości dopiero jutro, to ja już od kilku dni mam za sobą Bieg Niepodległości w Konstantynowie Łódzkim. I właśnie o tym biegu chciałbym dziś napisać, ale zanim to zrobię, najpierw parę słów naskrobię o tym, co działo się przed nim. Zapraszam!
      Choć z podróży wróciłem już miesiąc temu, do dziś milczałem. Podczas podróży dzieje się dużo i sytuacja szybko się zmienia, jednak dopiero po powrocie życie nabiera maksymalnego tempa. Nie dość, że trzeba nadrobić zaległości na wszystkich płaszczyznach, to jeszcze na głowie studia (trzeba chodzić - i tak spóźniłem się o tydzień), a i treningu nie można przecież odpuszczać - roweru ostatnio było aż nadto - pora wrócić do biegania! Tak więc nie próżnowałem! 
      Już w pierwszym tygodniu po powrocie do Łodzi postanowiłem wprowadzić do mojego treningu biegowego powiew świeżości i podjąłem decyzję o dołączeniu do ekipy AkademiaBiegacza.pl S.L. SALOS-WODNA Łódź. Okazało się to jak narazie strzałem w dziesiątkę i bardzo sobie to chwalę. Trening pod okiem doświadczonego trenera, który może na bieżąco korygować wszelkie nieprawidłowości oraz dodatkowa dawka motywacji pojawiająca się podczas treningu całą grupą muszą zaprocentować w przyszłym sezonie!
      Pierwszy trening w piątek wieczorem na hali wykończył mnie na maksa - po stu dniach, gdy jedyną moją aktywnością było pedałowanie, każdy inny ruch był dla organizmu szokiem. Taka terapia szokowa jednak sprawdziła się. Już na drugi dzień - w sobotę - stanąłem na starcie aż dwóch biegów i to w odstępie około pół godziny. Na pierwszy ogień poszedł 5-kilometrowy Parkrun, który miałem przebiec treningowo, jednak o wszystkich założeniach zapomniałem już w momencie sygnału startowego i do mety dobiegłem na drugiej pozycji, z czasem równo 19 minut.


      Pożałowałem tego, zbyt dużego jak na moje możliwości tempa już chwile potem, gdy po 6 minutach ogólnopolskiego Testu Coopera (bieg po bieżni przez 12 minut z celem przebiegnięcia jak największego dystansu) kwiczałem z bólu, mając na liczniku zaledwie 1300 metrów. Drugą połowę na szczęście miałem znacznie lepszą jednak i tak zakończyłem test z dość przeciętnym wynikiem - 3120 metrów. Ten bardzo obciążający dzień dłuuuugo nie dawał o sobie zapomnieć - miałem problemy nawet z chodzeniem!


      Jeszcze w niedzielę tydzień później, stając na starcie Półmaratonu Szakala w Lesie Łagiewnickim, który był moim oficjalnym debiutem w barwach nowego teamu czułem, że moje mięśnie nie były do końca zregenerowane. Mimo to po raz kolejny udało mi się spiąc i do mety dobiegłem z czasem 1:25:58, wygrywając klasyfikację debiutantów (był to mój pierwszy półmaraton w życiu), a także kategorię wiekową poniżej 30 roku życia. Dodatkowo jako team wygraliśmy również klasyfikację drużynową, więc po raz pierwszy odkąd zacząłem biegać, do domu wracałem obsypany wszelkiego rodzaju prezentami. Wymrzony debiut! ;)




      Wyraźnie odczuwalne zmęczenie tymi pierwszymi, intensywnymi tygodniami, niestety zaowocowało naciągnięciem łydki, co na kilka dni zmusiło mnie do zwolnienia tempa i odpuszczenia paru jednostek. Dlatego też, gdy na poniedziałkowym treningu dowiedziałem się o biegu w Konstantynowie, byłem do niego dość sceptycznie nastawiony. Ból łydki jednak z dnia na dzień malał i mogłem spokojnie realizować wszystkie założenia, więc postanowiłem w celach treningowych wziąć udział w tych zawodach.
      Korzystając z faktu, że start konstantynowskiego biegu oddalony był o jedyne 11 km od mojego miejsca zamieszkania, zdecydowałem się w celu rozgrzewki przebiec się tam - bieg miał tylko 6,6 km co razem dało mi około 18 km czyli całkiem sympatyczne wybieganie.
      Mimo założeń czysto treningowych, wiedziałem, że mogę tego dnia powalczyć - już po liście startowej widać było, że wielu czołowych biegaczy w regionie odpuściło sobie ten start na rzecz zdecydowanie bardziej prestiżowego City Trailu, który miał się odbyć nazajutrz. Liczyłem więc na miejsce na pudle, po cichu rozważając nawet możliwość zajęcia drugiej lokaty - pierwsza wydawała się zarezerwowana - wszak na linii startu miał pojawić się jeden "zawodowiec".


      Wystartowałem mocno, od samego początku obejmując prowadzenie. Moim celem było możliwie jak największe zredukowanie czołowej grupy w pierwszej części dystansu, mając świadomość, że prawdopodobnie zaraz śmignie koło mnie główny faworyt, nie pozostawiając żadnych złudzeń reszcie stawki. Po minięciu pierwszego kilometra nadal go jednak nie było. Upewniłem się co do tempa - wynosiło 3:40 min/km. Dla większości stawki zabójcze, ale na pewno nie wystarczające na zwycięstwo z tej klasy zawodnikiem.


      Znacznik "2 km" minąłem nadal prowadząc i powoli zaczęło do mnie wtedy docierać, że tego dnia walka będzie się toczyć o zwycięstwo - faworyt najwyraźniej zmienił swoje plany startowe i nie dotarł. W czołowej grupie zostało nas czterech. Zadanie na pierwszą część biegu było wykonane - nadeszła pora na złapanie na chwilę oddechu. Zbiegłem na prawą stronę drogi i znacznie zwolniłem, dając się wyprzedzić pozostałej trójce. Najbliższe kilka minut wykorzystałem na odpoczynek na dwóch płaszczyznach - chroniąc się za rywalami pokonywałem znacznie mniejsze opory powietrza, a ponadto z moich barków spadł psychiczny ciężar prowadzenia stawki.
      Mój zmiennik robił to jednak wyjątkowo dobrze, przez co pozostała dwójka szybko zaczęła odstawać i już na półmetku biegliśmy sami. Nadal jednak postanowiłem nie wychylać się. Do około 4,5 km biegłem na drugiej pozycji, kontrolując sytuację za plecami. Tempo było wysokie, ale trzeci zawodnik tracił do nas bardzo niewiele i za nic nie mogliśmy go zgubić. Na dodatek zaczynały mi się pierwsze drobne problemy - odezwała się łydka i pojawiło się pierwsze zmęczenie.
      Wiedziałem jednak, że nie mogę tego tak zostawić, że jeśli do mety dobiegniemy we dwójkę - przegram na finiszu. Niestety matka natura nie wyposażyła mnie zbyt hojnie w szybkokurczliwe włókna mięśniowe - gdy o wyniku decyduje sprint, zostaję z tyłu zanim jeszcze rywale przyspieszą. :D
      Tu jednak otworzyła się przede mną niepowtarzalna okazja na odniesienie pierwszego w karierze (nie licząc Parkrunów) zwycięstwa i wiedziałem, że nie wolno mi odpuścić. Mój przeciwnik wciąż nadawał mocne tempo, postanowiłem jednak go sprawdzić. Przyspieszyłem dość znacznie, aby sprawdzić jak się zachowa i zachował się dokładnie tak jak chciałem - zaczął mnie gonić! Zwolniłem do początkowego tempa i pozwoliłem się złapać, znów chowając się za plecy rywala. Cel został osiągnięty, wybiłem go z rytmu!


      Teraz pozostawało tylko czekać na coś, co musiało nadejść - minimalne zwolnienie. To był moment - jeden fałszywy krok zdradził słabość mojego przeciwnika i wiedziałem już, że to może być jedyna szansa tego dnia na osiągnięcie upragnionego celu. Nie zważając na własne zmęczenie i narastający ból w łydce ruszyłem przed siebie. Pogubiłem się w znacznikach, więc nie wiedziałem ile dokładnie jest do mety, ale sądzę, że było około 1500 metrów. 
      Przewaga rosła bardzo nieznacznie, a mi biegło się coraz ciężej. Wiedziałem jednak jedno - nie tylko mnie! Bardziej siłą woli niż mięśni trzymałem więc narzucone sobie tempo i na kilkaset metrów przed metą... Stało się! Przewaga zaczęła rosnąć coraz szybciej! Wiedziałem, że jestem blisko, poznawałem już okolicę. Chwilę później za jednym z zakrętów wyłonili się pierwsi kibice, a w oddali, między gałęziami dostrzegłem czerwony balon! Obejrzałem się za siebie po raz ostatni i... TAK! Nie było tam nikogo! Teraz już nic nie mogło odebrać mi zwycięstwa!


      Na metę wpadłem przeszczęśliwy, z radosnym okrzykiem na ustach. Czas 24:22 na trasie 6,6 km, dający średnie tempo 3:41 min/km pozwolił mi odnieść pierwszy, co prawda drobny, ale jednak sukces!


      Po zawodach każdy miał do odebrania "posiłek regeneracyjny". I tutaj drobna uwaga do organizatora. Jedyna, bo bieg naprawdę zorganizowany był świetnie i całej imprezie towarzyszyła fantastyczna atmosfera, a za tak niską cenę wpisowego nie sposób było oczekiwać niczego więcej, ale... Kaszanka, kiełbasa i żurek... Coraz więcej jest ludzi takich jak na przykład ja, którzy bieganie łączą z wegetarianizmem. Nie wymagam broń Boże żeby wszyscy musieli jeść "trawę", bo w biegu startują roślinożercy, ale na pewno można w taki sposób to zorganizować, aby zorientować się wcześniej ile takich osob bierze udział w naszej imprezie. I nie wymagam też żadnych wymyślnych dań. Tamtego dnia, w tamtym miejscu (sobota, 15:00, zero sklepów w pobliżu) ucieszyłby mnie nawet głupi banan. Tymczasem (moje kupony na mięso oddałem znajomym, żeby się nie zmarnowały) problem był nawet z wydaniem mi herbaty (bo nie miałem kuponu). Mam nadzieję, że ktoś weźmie to pod uwagę organizując konstantynowski Bieg Niepodległości za rok, a ja na pewno to sprawdzę, bo bardzo chętnie wrócę na tak fajną imprezę! ;)

2 komentarze:

  1. Nareszcie coś napisałeś , szczególnie interesowały mnie Twoje wyniki w Szakalu. Pozwoliłem sobie przez chwilę Ci pokibicować w Łagiewnikach

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo! ;) W miarę możliwości staram się pisać, ale ostatnio średnio jest z czasem... Mam nadzieję, że dziś uda mi się zamieścić nowy wpis ;)

      Usuń

Podobał się wpis? Zostaw komentarz! Nie podobał się? I tak zostaw! Dziękuję! :D