czwartek, 31 grudnia 2015

Świąteczny Parkrun

      Ostatnio wśród biegaczy panuje trend, aby pisać relacje z biegów, w których biorą udział. Jest to bardzo sympatyczna moda - zawsze bardzo lubię zagłębić się w taką lekturę. Pozwala to przenieść się oczyma wyobraźni na trasę wyścigu i przeżyć wraz z autorem te wszystkie emocje, które towarzyszyły mu podczas biegu, a które przelał na papier, chcąc się nimi podzielić z innymi. Przeczytanie takiego sprawozdania z biegu potrafi dać człowiekowi porządnego motywacyjnego kopa!
      Sam również lubię pisać biegowe relacje. Gdy człowiek siądzie tak sobie na spokojnie w domu i przypomina jak to wszystko było przychodzą refleksje, pojawia się analiza. Myślę co mogłem zrobić lepiej, a co było tak jak być powinno. I znowu pojawia się motywacja - inspiruję innych, ale jednocześnie nakręcam też sam siebie, aby następnym razem być jeszcze lepszym.
      Nie opisuję jednak każdego biegu. Czy to brak czasu, czy weny, czy zwykły brak czegoś wyjątkowego do przekazania powodują, że niektóre biegi przechodzą na blogu bez najmniejszego echa. 
      U innych też różnie to bywa. Niektórzy jak ja, dzielą się swoimi historiami wybiórczo, inni relacjonują praktycznie każde zawody. Niezależnie od tego jednak, wszyscy oni mają jedną cechę wspólną, która zawsze bardzo mnie zastanawiała. Nigdy jeszcze nie trafiłem na relację z prawdziwego zdarzenia z biegu Parkrun!
      Nie lękajcie się jednak! Oto ja postanowiłem właśnie dziś zapełnić tę lukę we wszechświecie i pokazać, że Parkrun, mimo, że tak powszedni i na dodatek darmowy, więc często nie doceniany, ma w sobie coś wyjątkowego, czego inne biegi nie mają! Opowiem Wam konkretnie bieg z drugiego dnia Świąt Bożego Narodzenia. Zapraszam! ;)
      Na początek może jednak kilka słów dla nie wtajemniczonych. Czym jest Parkrun? Oficjalnie jest to darmowy, co sobotni bieg w 30-tu miejscach w Polsce na dystansie 5 km. Tyle teorii, a jak jest w praktyce? Otóż Parkrun jest tym wszystkim czym w danym momencie chcemy, aby był. Może więc być traktowany jako zawody - wszak występuje tu element rywalizacji - jest start, meta, wyznaczona trasa, a także pomiar czasu. Znacznie częściej jednak jest treningiem w doborowym towarzystwie - niezależnie od tempa w jakim mamy zamiar biec, zawsze znajdzie się ktoś, kto trasę przebiegnie z nami ramię w ramię. Są też tacy, dla których Parkrun jest głównie okazją do spotkania się ze znajomymi, lub do poznania nowych osób o podobnych zainteresowaniach. No i jest również coś dla altruistów - do organizacji każdego biegu potrzeba kilku wolontariuszy, których, przynajmniej w Łodzi, nigdy nie brakuje, a dzięki którym bieg może się odbyć.

Parkrunowi dobrodzieje ;)
      Tego dnia postanowiłem skorzystać z pierwszej opcji i dać z siebie wszystko. Wiedziałem, że jeśli wszystko wypali tak jak powinno, to jestem w stanie pobiec czas 17:15 i taki właśnie był mój cel.
      Poranek przed biegiem zawsze wygląda tak samo. Pobudka przed 7:00, szybkie śniadanie, coby nie biegać tuż po jedzeniu, a nastepnie oczekiwanie na 8:20, o której powolnym truchtem wyruszam w 5-kilometrową podróż do Parku Poniatowskiego, gdzie odbywa się bieg. Tym razem wyszedłem z domu trochę później - musiałem poczekać jeszcze na brata, który od dwóch tygodni dzielnie towarzyszy mi w sobotnie poranki, w ramach przygotowań do swojego pierwszego maratonu. Biegliśmy bardzo wolno, ale mimo to czułem, że dziś może być wielki dzień - mięśnie od samego początku pracowały dokładnie tak, jakbym tego sobie życzył.


      Na ostatnich dwóch kilometrach nieco przyspieszyłem, tak, że na miejscu byłem o 8:55. Chwilę czasu, która pozostała do startu wykorzystałem na przywitanie się ze znajomymi, delikatne rozciągnięcie i przebranie w startowe ciuchy - było tak ciepło, że zdecydowałem się na start w koszulce na ramiączka!
      Część wstępna biegu została tego dnia bardzo skrócona i nim się spostrzegłem trwało już końcowe odliczanie. 3, 2, 1... START!


      Wystartowałem na pierwszej pozycji nie oglądając się na innych. Wiedziałem, że jeśli chcę zrealizować mój cel, to od samego początku muszę dawać z siebie wszystko. Czekając na start zdążyłem odnotować brak obu zawodników, którzy w ostatnim czasie mnie pokonali, czyli Krzyśka Krygiera i Sławka Kuca, spodziewałem się więc, że czekać mnie będzie samotna pogoń za życiówką.


      Czułem się świetnie i biegłem naprawdę szybko, dlatego z niemałym zaskoczeniem przyjąłem fakt, że po 200 metrach nadal słyszałem tuż za mną kroki. Musiałem się obejrzeć, aby sprawdzić co jest grane i po chwili wszystko było już jasne - był to ten sam pan, co tydzień temu, który ma zwyczaj biegnięcia z pierwszym tak długo, jak wytrzyma. Ciekawe co dzieje się z nim potem...
      W każdym razie po 400 metrach biegłem już sam. Po zegarku widziałem, że biegnę szybciej niż zwykle, jednak nie byłem w stanie określić jak szybko konkretnie. Nie pomagało też Endomondo, krzyczące co kilometr moje tempo. 3:36 min/km! 3:30 min/km! Co to to na pewno nie. O tym, że było poniżej 3:20 min/km byłem przekonany w stu procentach!


      Przed startem miałem zamiar przebiec pierwszą rundę w 8:40, a drugą w 8:35, tak więc postanowiłem zapamiętywać moje czasy w charakterystycznych miejscach trasy, abym przynajmniej podczas drugiej rundy miał jakiś punkt odniesienia.
      Najbardziej utkwiło mi w pamięci "wyjście zza kamienia", czyli nawrót przy wyjściu na ostatnią prostą (która by the way jest łukiem :D ). Zegarek wskazał 6:47, a ja pamiętałem, że do końca rundy powinno brakować jeszcze około dwóch minut. Wszystko wskazywało więc na to, że jest dobrze, ale dopiero mijając półmetek dowiedziałem się jak bardzo!

Sprawdzam czas na półmetku ;)
      8:25! Taki czas wyświetlił mój stoper, ale na wszelki wypadek porównałem go z zegarem na mecie. Uff, zgadzało się co do sekundy. Oznaczało to, że jeśli utrzymam tempo pierwszego okrążenia do końca, osiągnę czas 16:50! Natychmiast przedefiniowałem w głowie mój cel. 17:15 już mnie nie interesowało, liczyło się teraz tylko złamanie magicznej bariery 17:00 - coś, co w prawie 3,5-letniej historii łódzkiego Parkrunu udało się tylko trzem osobom!
      Zmotywowany więc jeszcze bardziej kotynuowałem bieg. Co jakiś czas kontrolowałem gdzie są inni, ale przewaga była już na tyle duża, że nie byłem w stanie ocenić czy oddalam się od nich, czy wręcz przeciwnie.
      Szybko policzyłem sobie, że jeśli chcę zachować moje tempo, to "na kamieniu" muszę zameldować się dokładnie o czasie 15:12. Po drodze wydawało mi się, że biegnę z tą samą prędkością co poprzednio. Nie odczuwałem jakoś specjalnie zmęczenia, a zegarek też pokazywał same optymistyczne informacje.
      Minąłem ostatnią ławkę i skręciłem w prawo na chodnik. Pędziłem co sił w nogach, raz po raz spoglądając na zegarek. Kamień zbliżał się do mnie w zawrotnym tempie, jednak jeszcze szybciej zbliżał się mój deadine - 15:10, 15:11, 15:12, 15:13... Wykonałem nawrót i dopiero wtedy poczułem ból. Wiedziałem już, że ostatni odcinek będzie mega ciężki. Na dodatek czas - 15:20, wskazywał, że na metę dobiegnę w... 16:58. Jak zwykle o wszystkim zadecydować miały ułamki sekund!

Co chwila zerkałem na zegarek...
      Przestałem liczyć. Teraz biegłem już na maksa. Dublowani przeze mnie zawodnicy krzyczeli i dodawali mi otuchy jak tylko mogli. Biegłem po samej wewnętrznej stronie łuku, aby nie nadrobić niepotrzebnie choćby centymetra, czekając, aż w oddali wyłoni się meta. Gdy ją wreszcie ujrzałem, nadal nie mogłem być pewny, czy uda mi się osiągnąć cel, wszystko odbywało się na granicy!
      Kawałek przed metą stał Doktorek, który na mój widok... ochrzanił mnie! :D "Biegnij, a nie się na zegarek gapisz!" :D Zastosowałem się do jego wytycznych, tym chętniej, że zapałem już ostrość na zegarek z mety. Musiałem jeszcze ominąć dwójkę dzieci bawiących się idealnie na wprost mety i... 16:53, 16:54. Byłem już naprawdę blisko! 16:56, 16:57, YEEEEEAAAH!!!! Zrobiłem to! Maciek złapał na stoperze 16:57.98, co system zaokrąglił do 16:58, co jest teraz moim nowym rekordem trasy!


      Byłem przeszczęśliwy! Pojawiły się pierwsze gratulacje od wolontariuszy, po jakimś czasie przybiegł Maurycy, który zameldował się na drugim miejscu i też zmieniliśmy parę słów. Musiałem się szybko ogarnąć, ponieważ trener przewidział mi na ten dzień więcej atrakcji - po kilku minutach przerwy biegłem jeszcze 2 odcinki dwukilometrowe tempem ok. 3:55 min/km.


      Cały czas napływali kolejni biegacze, a wśród nich wielu znajomych - przez te dwa ostatnie lata poznałem tu mnóstwo fantastycznych osób! Bardzo miło mi było, gdy wszyscy dopytywali się o mój czas i słali pod moim adresem wiele ciepłych słów, jednak trzeba było się zbierać...

Po euforii szybki powrót do koncentracji przed dalszą częścią treningu ;)
      Tempówki poszły jak z płatka i nim się obejrzałem byłem z powrotem na mecie. Mimo, że od zakończenia zawodów minęło już trochę czasu, to nadal aż roiło się od zawodników. Wszyscy uśmiechnięci, weseli, pozytywni. Słychać było wszechobecne świąteczne oraz noworoczne życzenia, a Maciek chodził między biegaczami i częstował ciastem (oczywiście grzecznie odmówiłem - święta, nie święta - dietę trzeba trzymać! :p ). Załapałem się za to na kubek ciepłej herbatki, która przyniosła wielką ulgę - w nogach miałem już 15 km i porządnie chciało się pić.



Dawno po biegu, a nikomu do domu nie spieszno ;)
      Najtrudniejszą decyzją każdej soboty jest powiedzenie "Dobra, pora na mnie". Najchętniej siedziałbym tam na jednej z parkowych ławek do południa, albo i dalej, jednak głód i pragnienie zawsze w końcu wygrywają i trzeba się zbierać. Pożegnałem się i powoli odtruchtałem w siną dal... ;)

      Pojutrze również będę na Parkrunie, ale tym razem w innej roli ;) i też postaram się Wam wszystko opowiedzieć! Do usłyszenia! ;)

      Zdjęcia pochodzą z fanpage'ów: Foto Doktorek i Parkrun Łódź.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobał się wpis? Zostaw komentarz! Nie podobał się? I tak zostaw! Dziękuję! :D