sobota, 26 marca 2016

Parkrun Pabianice

      W tegoroczną Wielką Sobotę na biegowej mapie województwa łódzkiego pojawiły się nowe, cykliczne zawody - mianowicie Parkrun Pabianice. Miałem okazję, a także przyjemność stanąć na starcie historycznego, pierwszego pabianickiego biegu.
      Pierwszym wrażeniem po przybyciu na start był szok - mimo bardzo słabej pogody, w biegu postanowiło wziąć udział aż 73-ech biegaczy. Szczerze mówiąc spodziewałem się może 30 i to tylko dlatego, że wiedziałem, że dość sporo osób z Łodzi wybiera się na inaugurację. Tak więc już przed pierwszym gwizdkiem wielkie brawa dla organizatorów za wypromowanie tego wydarzenia w swoim mieście!


      Na starcie przywitało nas grono wolontariuszy i organizatorów oraz specjalnie zaproszony na tę okazję Pan Urzędnik (chyba z Urzędu Miasta, ale nie mam pewności :D ). Zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie i... zaczęło się!

      Nie ukrywam, że od jakiegoś czasu ostrzyłem sobie zęby na ten pierwszy pabianicki Parkrun, jednak po ostatnim, kompletnie przeze mnie położonym II Wiosennym Crossie przez cały tydzień nie mogłem dojść do siebie i postanowiłem w ogóle nie wybierać się do Pabianic. Przyznam szczerze, że gdyby nie część mojej genialnej ekipy z AkademiaBiegacza.pl, czyli Werka i Mati to prawdopodobnie zostałbym tego dnia w domu. Całe szczęście, że wyciągnęli mnie oni jednak z niego siłą!

Reprezentacja Salosu na ten deszczowy bieg
      W piątek przed biegiem wybrałem się na popołudniowe 17-kilometrowe wybieganie z Mauratończykiem i Łukaszem w celu sprawdzenia, czy w ogóle nadaję się do biegania. Było bardzo ciężko, jednak pod koniec złapałem trochę wiatru w żagle, co było bardzo dobrym prognostykiem na sobotę.
      W dniu biegu niestety od samego rana czułem się kiepsko. Nie tylko było mi słabo, ale nawet miałem momentami zawroty głowy. Stwierdziłem jednak, że skoro już dotarłem na miejsce zbiórki, to nie wypada nie wystartować, a w razie problemów zawsze będę mógł się zatrzymać. Z tą myślą rozpocząłem bieg...


      Kolejna wielka pochwała dla organizatorów należy się za pilota na rowerze, który spisał się wyśmienicie i nie pozwolił biegaczom pomylić trasy. Tak więc ruszyliśmy spokojnie za pilotem i bardzo szybko odłączył się od nas miejscowy zawodnik - Bartek Grzegorczyk. Biegł w koszulce Ultra Trail du Mont Blanc, więc pomyślałem, że jako tak doświadczony zawodnik wie co robi, jednak po jakichś 300 metrach okazało się, że przeszarżował i wrócił do naszej czołowej grupki.
      Pierwszy kilometr przebiegliśmy tempem delikatnie mówiąc towarzyskim. Dało się słyszeć rozmowy, śmiechy... Tylko temu zawdzięczam, że nie zostałem w tyle już zaraz po starcie - biegło mi się bardzo ciężko i czekałem tylko z obawą, aż pozostali przyspieszą. Nie doczekałem się jednak przez cały kilometr i nagle stało się coś bardzo dziwnego - tak jak tydzień temu nagle, biegnąc na pierwszej pozycji zostałem odłączony od prądu i stanąłem, tak dzisiaj chyba znów załączyło się zasilanie! :O Momentalnie poczułem przypływ energii, z porannych problemów nic już nie zostało i... ruszyłem co sił przed siebie. Bardzo szybko zyskałem kilkanaście metrów przewagi, a na półmetku było ich już kilkadziesiąt. Czas jednak nie zachwycał - pierwsza runda zajęła mi 8:47.

Pilot na nieznanej trasie jest prawdziwym zbawieniem :)
      Cały czas miałem jednak z tyłu głowy, że moi rywale, w momencie gdy się od nich odłączyłem świetnie się bawili i najwyraźniej mieli jeszcze duże rezerwy. Martwiło mnie, że mimo ich spokojnego tempa wcale nie oddalałem się od nich zbyt szybko. Nie wiedziałem też na ile starczy mi energii - jeszcze wczoraj tempo 4:50 min/km sprawiało mi niemałe trudności, a teraz biegłem w okolicach 3:30!
      Mimo pewnej przewagi tak naprawdę tylko czekałem aż rywale ruszą do walki i mówiąc kolokwialnie mnie pożrą. Coraz bardziej jednak dziwiło mnie, że tak długo z tym zwlekają. Na około 1,5 km przed metą postanowiłem przyspieszyć już właściwie na maksa - przewaga była na tyle duża, że była szansa, że nikt nie zdąży jej zniwelować.

Wychodzę na ostatnią prostą :)
      Myślę, że zrozumiałem, że wygram ten bieg dopiero na jakieś 700 - 800 metrów do mety, gdy obejrzałem się za siebie i zobaczyłem pustkę. Spojrzałem na zegarek i zorientowałem się, że druga runda poszła mi znacznie szybciej i mam jeszcze szansę złamać barierę 17-stu minut. Rozpocząłem długi finisz i... udało się! Na metę wpadłem z czasem 16:59! :D Taki też od dziś jest rekord nowej trasy. :)

Upragniona meta i już trzecie zwycięstwo w tym miesiącu :)
      Później okazało się że AkademiaBiegacza.pl S.L. Salos-Wodna Łódź zdominował zupełnie pabianicką premierą. Mati dotarł na metę zaledwie 28 sekund po mnie, zajmując najniższy stopień podium, a Weronika z genialnym czasem 20:29... wygrała wśród kobiet! Salos znów z dubletem! :D
      Z pozytywów - cieszy powrót do jako takiej dyspozycji, na pewno też cieszy zwycięstwo, a najbardziej cieszy druga runda w tempie 3:21 min/km.
      Z negatywów - pięknie wyglądający czas 16:59 niestety jest mylny - trasa pabianickiego biegu jest krótsza o ponad 300 metrów od łódzkiej, więc wykorzystując mój wzór "Pabianice + 1:15 = Łódź" - kolejny raz zakręciłem się w okolicach 18:15. Kiepsko, więc pora brać się do roboty, mam nadzieję że tym razem organizm nie odmówi już posłuszeństwa :)
      Bardzo dziękuję organizatorom za kawał dobrej roboty, którą wykonali i życzę wytrwałości w cotygodniowej organizacji kolejnych biegów! Jeśli ktoś z Was chciałby wziąć udział w pabianickim Parkrunie to zapraszam po więcej informacji na stronę internetową!
      Do usłyszenia! :)
      
      Zdjęcia: Pabianajs Runner

1 komentarz:

Podobał się wpis? Zostaw komentarz! Nie podobał się? I tak zostaw! Dziękuję! :D