niedziela, 7 sierpnia 2016

Grand Prix Pucharu Gór Świętokrzyskich - etap 3

Relacja z pierwszego etapu
Relacja z drugiego etapu

       Byłem skazany na pożarcie, jak Islandia w meczu z Anglią. Po zimowych problemach zdrowotnych nie zdążyłem w ogóle popracować nad wytrzymałością na dłuższych dystansach, a moim jedynym ponad 20-kilometrowym biegiem w tym roku był łódzki maraton, zakończony kompletną porażką. Dychy, czy piątki mogłem biegać, ale Puchar Gór Świętokrzyskich, czyli ostatni etap Grand Prix liczył sobie 45 kilometrów i to na dodatek po najwyższych szczytach tychże gór. Logika mówiła – „zapomnij", serce mówiło – „walka na śmierć i życie!". Posłuchałem serca...



       Byłem liderem klasyfikacji generalnej, z przewagą 1:40 min nad drugim, a nad głównymi kandydatami do zwycięstwa kolejno 2:22 i 6:18. Niewiele, ale by wygrać wystarczyło „tylko" biec aż do mety koło nich. Ruszyliśmy bardzo ospale. Namierzyłem vice-lidera – miejscowego zwodnika Zenona Stępnia biegającego w kategorii wiekowej... M50(!) i trzymałem się troszkę za nim. Gdy dotarliśmy do Świętokrzyskiego Parku Narodowego, skręciliśmy w drogę powiatową numer 752 i rozpoczęliśmy pierwszy tego dnia zbieg. Na dole czekał na nas szlak prowadzący na Łysicę (612 m n.p.m.).



       Pamiętałem jak dużo jeszcze kilometrów przede mną, więc starałem się biec najwolniej jak umiałem, przechodząc nawet momentami do marszu, jednak mimo to powoli zostawiałem Zenka za sobą, nie mówiąc już o faworytach, których od startu nie widziałem ani razu. Przede mną wciąż było całkiem sporo biegaczy, jednak część z nich startowała na dystansie półmaratonu, więc tak naprawdę nie miałem pojęcia w jakim miejsce stawki się znajduję.
       W pewnym momencie zrobiło się dośc stromo i zdecydowałem się na nieco dłuższy spacer. Wtedy zobaczyłem ICH... Krzysiek Pogorzelski i Piotrek Brzoza spacerowali trochę szybciej niż ja, rozmawiając w najlepsze i zblizając się do mnie z każdym krokiem. Znajdowaliśmy się już za 3-cim kilometrem, ale było widać, że dla nich wyścig się jeszcze nie zaczął. Stwierdziłem, że lepiej nie być świadkiem momentu, gdy się zacznie, a że na szczęście zrobiło się trochę płaściej i dogonił mnie akurat Krzysiek Wójcicki z Krakowa (drugi w generalce mojej kategorii wiekowej), to wraz z nim podążyłem w kierunku szczytu, nie oglądając się już na faworytów.




       Droga na chwilę się wypłaszczyła i znów zostawiłem Krzyśka za sobą, dogonił mnie natomiast zawodnik z Warszawy, który opowiedział mi co czeka nas jeszcze na trasie. Biegliśmy w dół już od dłuższego czasu, kiedy mijając kolejnego biegacza nagle mnie oświeciło... Ej, ta Łysica to już za nami?". Spojrzał się na mnie dziwnym wzrokiem... „No tak!". A ja głupi cały czas czekałem na szczyt! :D Od razu pomyślałem, że skoro pierwsza góra poszła tak gładko, a został już tylko jeden poważny podbieg (Łysa Góra z Sanktuarium Świętego Krzyża), to może jednak dam radę!
       Na dole, w Kakoninie, po 8-miu kilometrach trasy czekał pierwszy punkt odżywczy. Zatrzymałem się na chwilę, aby uzupełnić kalorie, a w tym czasie przemknął koło mnie chłopak w kitce, którego wtedy jeszcze nie poznałem, ale na mecie miałem się porządnie zdziwić...
       Kolejny odcinek prowadził asfaltem, a potem szutrem (moje tempo w okolicach 4:45 min/km). Następnie wbiegliśmy do lasu i tam zwolniłem jeszcze bardziej (najpierw 5 min/km, potem nawet 5:30, mimo, że było względnie płasko!) – bardzo nie chciałem przesadzić w pierwszej części dystansu. Na dłuższych prostych widziałem dwójkę biegaczy przede mną oraz jednego niedaleko za mną. Minąłem tabliczkę z napisem 13 i...




       Wtedy znowu zobaczyłem ICH, a na dodatek przyklejony do ich pleców biegł Krzysiek z mojej kategorii. Ich tempo tak bardzo różniło się od mojego, że przypominali bardziej TGV mijające zużyty parowóz. „Oho, chyba zaczęłi ściganie..." – pomyślałem. Pamiętałem o decyzji podjętej przed startem – wszystko, albo nic! Gdybym na 32 kilometry do mety spuścił ich z oka choć na chwilę, prawdopodobnie zobaczyłbym ich umytych i najedzonych dopiero w Krajnie, przekraczając linię mety.
       Przesiadłem się więc do TGV i postanowiłem czekać na rozwój wypadków. Tempo nie było zawrotne, ale zanim się do niego przyzwyczaiłem, zbliżaliśmy się już do kolejnego punktu odżywczego. Byłem głodny musiałem się zatrzymać i najeść. Ale czy rywale planowali to samo? Jeśli nie, to w życiu już ich nie dogonię! Postanowiłem przyjąc taktykę kolarza jadącego w peletonie i muszącego zatrzymać się za potrzebą – osoba taka przyspiesza, zyskuje nad grupą kilkaset metrów przewagi, zjeżdża w las, a gdy jest gotowa do kontynuowania jazdy peleton z reguły właśnie przejeżdża. Ruszyłem więc do przodu, a w punkcie czym prędzej zacząłem konsumpcję, coby jak najlepiej wykorzystać skromną przewagę, którą udało mi się wytworzyć, gdy zauważyłem, że... chłopaki też się zatrzymali! Uff! Co za ulga. Na spokojnie skończyliśmy posiłek i ruszyliśmy dalej w czwórkę.
       Nie miałem pojęcia gdzie jesteśmy, kiedy nagle dobiegliśmy do asfaltu i przeżyłem fleshback. Była to droga prowadząca do sanktuarium, na której przed kolarskimi Mistrzostwami Polski w 2009 spędzałem po kilka godzin dziennie. Wtedy w drodze na szczyt korzystalem z szosy, tym razem jednak organizatorzy przewidzieli dla nas szlak górski, na który po chwili skręciliśmy.
       3 kilometry podbiegu to dość dużo, biorąc pod uwagę, że ma się do czynienia między innymi ze świeżo upieczonym zwycięzcą Rzeźnika w wersji Hardcore, prawda? Pomyślałem to samo, ale nie dałem za wygraną i jakoś przetrwałem ten odcinek chłopaki na szczęscie jeszcze nie podkręcali.     
      Zbieg ze Świętego Krzyża (595 m n.p.m.) był dla mnie kolejnym szokiem. Nikomu się nie spieszyło! :O Biegliśmy w czwórkę, widząc przed sobą dwóch zawodników, ale nie tylko nikt nie piłował, ale wręcz wydawało się, że chłopaki chcą odpocząć (jako najmniej doświadczony nie śmiałem się wyrywać, więc odpoczywałem wraz z nimi). W naszej grupce zaczęły się wręcz towarzyskie rozmowy. Zacząłem od pytania, czy ktoś wie ile osób jest przed nami. Oczekiwałem odpowiedzi rzędu 10 osób, a okazało się, że... chłopak w kitce jakieś 200 metrów od nas jest liderem :O



      Na samym dole, w Nowej Słupi, czekał na nas kolejny punkt żywieniowy oraz półmetek, który minąłem jako... trzeci! Dalej, jak przystało na rozpędzone TGV, popędziliśmy tak zwaną „kolejką”, czyli ponad 10-kilometrową, prostą i płaską leśną ścieżką, w kierunku miejscowości Celiny, gdzie znjadował się kolejny punkt odżywczy. Na tym odcinku tempo nadawał Piotrek Brzoza, a wynosiło ono około 4:30 min/km. Zaczęły się u mnie pierwsze oznaki głodu, więc na szybko zjadłem jedynego banana, którego niosłem ze sobą w plecaku od startu, jednak okazało się to za mało, bo chwilę później znów poczułem ssanie w żołądku. Dogoniliśmy już wszystkich przed sobą i jako grupa liderów osiągneliśmy Celiny.
      W moim przypadku na jedzenie było już zdecydowanie za póżno, jednak napchałem w siebie tyle ile się dało i już chciałem zabierać się za uzupełnianie płynów, gdy zza pleców wyskoczył nam wszyskim... Zenek Stępień(!) i niezatrzymując się nawet, samotnie pognał w kierunku mety. Zrobiło się nerwowo, każdy chwycił co miał pod ręką i ruszyliśmy w pogoń. Piotrek natychmiast znalazł się ramię w ramię z chwilowym liderem, ja natomiast, mimo, że bardzo chciałem do nich dołączyć, zawisłem między prowadzącą dwójką, a resztą naszej grupy, która podążała niedaleko za mną.



      Biegliśmy asfaltem, na pełnym słońcu, na dodatek zaczął się podbieg, a deficyt kaloryczny w mojej diecie podczas biegu był na tyle duży, że wszystko razem niestety połączyło się w smutny efekt.
      Na 34-tym kilometrze, zaledwie 10 kilometrów od mety całego Grand Prix przeszedłem do marszu. Mijający mnie Krzysiek Pogorzelski jeszcze zmobilizował mnie do biegu, ale było to chwilowe i nim się obejrzałem cała szóstka zniknęła mi z oczu... Tak jak zakładałem – dałem z siebie wszystko, jednak nie wystarczyło to do obronienia pozycji lidera...
      Do mety trzeba było jednak jakoś dotrzeć. 10-kilometrowy spacer trwałby wieczność, więc chcąc nie chcąc musiałem w miarę możliwości podtruchtywać. Po niedługim czasie spotkała mnie bardzo miła niespodzianka w postaci „Kosinówka”, czyli ostatni na trasie punkt żywnościowy, zorganizowany i obsługiwany przez rodzinę Kosinów. To nie były dla mnie najłatwiejsze chwile, ale dzięki wsparciu i pomocy tych ludzi jakoś łatwiej mi było póżniej przemierzać kolejne metry. Dziękuję! J



      Zaczęło się tracenie kolejnych pozycji (przynajmniej każdej kolejnej mijającej mnie osobie mogłem powiedzieć jako która aktualnie biegnie :D ), ale nie spotkałem nikogo, kto mógłby znajdować się w kategorii M20, więc wszystko wskazywało, że nadal, przynajmniej w swojej kategorii wiekowej biegłem jako drugi, a do mety było coraz bliżej. 13-tą lokatę zmuszony byłem oddać na rzecz pierwszej kobiety na trasie – Ewy Mejer, ale niedługo potem dotarłem do miejsca, które już wcześniej tego dnia odwiedziłem  - drogi powiatowej numer 752! Do mety było niewiele ponad kilometr, a ja niesiony świadomością, że to już tak blisko zacząłem biec. Ostatni kilometr zajął mi... 3 minuty i 46 sekund! :D
      Dotarłem do mety jako 14-ty, 2-gi w kategorii wiekowej i 6-ty w klasyfikacji generalnej Grand Prix z olbrzymią stratą (do mety dotarłem 15 minut po zwycięzcy!). Faworyci – Piotrek i Krzysiek nie zawiedli, jednak w generalce na podium rozdzielił ich niezniszczalny, 53-letni Zenek, który, jak się później dowiedziałem nie ma w zwyczaju odżywiać się na trasie jeżeli ta nie przekracza... 100 kilometrów! :O



      Największy szok przeżyłem jednak oglądając wywieszone na tablicy wyniki wraz z chłopakiem w kitce. Powiedział mi jaką lokatę zajął, spojrzałem na nazwisko, potem na niego i... oświeciło mnie! Mój pierwszy trening biegania w życiu, w kwietniu 2013 w Lublinie wykonałem wraz z druzyną VegeRunners, a prowadził go właśnie ów chłopak z kitką! :D Pierwsze podejście, zarówno do biegania jak i do wegetarianizmu spełzło na niczym, jadnak było początkiem sporych zmian w moim życiu, których nie cofnąłbym za nic w świecie, więc możecie sobie wyobrazić, jak bardzo ucieszyło mnie spotkanie po latach człowieka, który miał spory udział w ukształtowaniu tego kim aktualnie jestem! J


Podium kategorii wiekowej - Puchar Gór Świętokrzyskich :)
      Grand Prix Pucharu Gór Świętokrzyskich się zakończyło, a ja cieszyłem się, że przed zasłużoną przerwą między sezonami pozostał mi już tylko jeden projekt. Ale za to jaki! W dniach 24-26 czerwca w przeciągu 38 godzin przebiec miałem 3 półmaratony w 3 różnych województwach!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobał się wpis? Zostaw komentarz! Nie podobał się? I tak zostaw! Dziękuję! :D