czwartek, 14 kwietnia 2016

Relacja - Czwarta Dycha do Maratonu - Lublin

      Do Lublina pojechałem kompletnie niepewny tego, czego mogę się po tym biegu spodziewać. Po długim dochodzeniu do siebie i wielu przerwach w treningach nie byłem w stanie jednoznacznie ocenić na co mnie będzie stać. Po cichu liczyłem, że uda się utrzymać stałe tempo 3:27 min/km, co dałoby upragniony rezultat 34 minut i 30 sekund.


      Na starcie ustawiłem się w drugim rzędzie, a głównym zadaniem, jakie postawiłem przed sobą na pierwsze kilkaset metrów było nie wyjście na prowadzenie. Robiłem tak już w tym roku wiele razy i zawsze okazywało się to błędem - tym razem miałem się pilnować!


      Organizatorzy postąpili dość dziwnie i ustawili grupę w odległości około metra od maty, co nawet pierwszemu rzędowi dało różnicę 1 sekundy między czasem netto a brutto. Ni stąd ni zowąd, bez żadnej zapowiedzi spikera rozpoczęło się odliczanie i nim się obejrzałem już pędziłem pośrodku wielkiego tłumu. Zanim opuściliśmy teren Targów Lublin, było kręto i ciasno, a ja odczuwałem spory dyskomfort przepychając się z ludźmi na łukach, walcząc o korzystne miejsce na czele wielkiego, ponad 1250-osobowego peletonu.


      Po opuszczeniu terenu Targów ulokowałem się w okolicach 10-tej pozycji i wydawało mi się, że powinno być to miejsce, które będzie mi odpowiadało, przynajmniej na razie. Z przodu zaczęła wyłaniać się grupa liderów, prowadzona przez Bartosza Ceberaka. Miałem okazję zamienić z nim parę słów na starcie, więc wiedziałem, że nie mam czego szukać w czołówce - jego założeniem było łamanie 33 minut.



      Pierwszy kilometr zajął mi 3:26. Idealnie! A na dodatek niezbyt się zmęczyłem! Czołowa 6-tka, która wciąż była w zasięgu mojego wzroku zaczęła się dzielić, a dodatkowo jeden z zawodników biegnący tuż przede mną przyspieszył i zaczął się oddalać. Pierwszy raz obejrzałem się za siebie i okazało się, że na plecach miałem dwóch zawodników, a za nami też robiła się już przerwa. Na drugim kilometrze zaliczaliśmy wiadukt, który nieco spowolnił nasze tempo - po 2000 metrów na stoperze widniało dokładnie 7 minut.


      Niestety wiatr tego dnia był dość silny i skutecznie uprzykrzał biegaczom życie. Ja starałem się chonić od niego za moimi dwoma towarzyszami, aby nie marnować niepotrzebnie sił. Wydawało mi się, że trzymamy równe tempo, jednak mijając chorągiewkę z napisem 3 KM zostałem brutalnie wyprowadzony z tego błędu - 10:45 - zwolniliśmy o 15 sekund na kilometr. Przekląłem pod nosem i ruszyłem przed siebie nie oglądając się na resztę. Szybko uzyskałem sporą przewagę i od tego momentu już do samego końca biegłem samotnie.


      Sądziłem, że uda mi się nadrobić stracony czas, jednak kolejne mijane znaczniki mówiły co innego. Na 4-tym zyskałem minimalnie, ale już 5-ty prowadził pod górę i znów zgubiłem kilka cennych sekund. Biegłem dość mocno, ale na pewno nie był to mój maks. Mimo jednak, że miałem tego świadomość, nie potrafiłem zmusić się do większego wysiłku. Gdzieś z tyłu głowy miałem blokadę, a cichy głosik szeptał, że jeśli teraz przesadzę, to pod koniec braknie mi sił i stracę całkiem porządną 8-mą lokatę.


      Pierwszej 6-tki dawno już nie było widać, natomiast zawodnik biegnący bezpośrednio przede mną był w zasięgu wzroku. Momentami motywowałem się i przyspieszałem, starając się stawić czoła bezwzględnemu wiatrowi, jednak to ewidentnie nie był mój dzień. Za każdym razem, gdy tylko trochę zbliżyłem się do mojego rywala powracające obawy i nasilające się zmęczenie powodowały, że chwilę później dzielący nas dystans znów się powiększał. Na szczęście powiększał się również ten między mną a dwójką biegnącą za mną, więc mogłem być już raczej spokojny o utrzymanie mojej pozycji.


      Dawno już straciłem szanse na choćby zbliżenie się do wymarzonego rezultatu, trochę później odpłynęły też nadzieje na złamanie 35 minut, a jeszcze póżniej pod znakiem zapytania stanęło nawet 35:30. Przez cały czas mogłem być jedynie spokojny o nową życiówkę, która jeszcze wtedy wynosiła 35:53. Brak motywacji zewnętrznej w postaci rywali w pobliżu skutecznie jednak zniechęcił mnie do walki o mijające sekundy.


      Na metę wbiegłem co prawda sprintem, ale to dlatego, że na metowym zegarze zobaczyłem, że jest jeszcze szansa na złamanie 35:30 (mój stoper pokazywał o 9 sekund więcej).  Później okazało się, że to mój chodził dobrze, więc pozostałem z czasem brutto 35:39. 8-my open, a po odjęciu pierwszej 6-tki (kategorie wiekowe nie dublowały się z open) zostałem nawet zwycięzcą kategorii M16. Na pewno stać mnie było na więcej, ale jak widać na formę, także tę psychiczną muszę jeszcze trochę popracować.


      Na podium poznałem też Lubelskiego Biegacza, który właśnie rozkręca na lubelszczyźnie swój team i wielu z jego podopiecznych osiągnęło już pierwsze sukcesy na trasie tego biegu. Od jakegoś czasu śledziłem jego bloga, więc tym większe przeżyłem dziwienie, gdy dowiedziałem się, że on również mnie kojarzył. Mam nadzieję, że jeszcze nie raz spotkamy się na trasie! :D



PODSUMOWANIE:
DYSTANS - 10 KM
CZAS - 35:39
ŚREDNIE TEMPO - 3:34 MIN/KM
MIEJSCE OPEN - 8/1254
MIEJSCE KAT. WIEKOWA - 6/253

      Zdjęcia: 
      ARTrunner
      Elbrus Studio
      KOVAlove
      TVP 3 Lublin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobał się wpis? Zostaw komentarz! Nie podobał się? I tak zostaw! Dziękuję! :D