niedziela, 8 marca 2015

Droga do Madrytu - BPS, tydzień 1

      Właściwie to pierwszy tydzień jeszcze trwa, ponieważ jestem po porannej, niedzielnej dyszce, ale jeszcze przed wieczorną. Myślę jednak, że jest to dobry czas na drobne podsumowanie pracy wykonanej na przestrzeni ostatnich siedmiu dni.
      Generalnie spodziewałem się katorgi, walki o każdy metr na każdym treningu i ogólnie rzecz biorąc jednej wielkiej męczarni. Nie taki jednak diabeł straszny jak go malują! Do tej pory przebiegłem łącznie 136 km, co jest dystansem większym niż dla przykładu kilometraż całego stycznia, a mimo to mogę powiedzieć, że czuję się wyśmienicie. Nie sprawdziły się też przewidywania autora, które bardzo skrupulatnie zamieszcza w planie treningowym. Dla przykładu notka z czwartku wygląda tak: "Dzisiejszy trening sprawi Ci zapewne niemało trudności na samym początku, nogi masz zesztywniałe i bolą Cię wszystkie mięśnie". Nic takiego jednak nie miało miejsca - od startu biegło mi się bardzo dobrze i komfortowo. Również co do środy słowa, że: "... szczególnie w środę mogłeś mieć problemy z utrzymaniem tempa na ostatnim "tysiączku" były chybione. Prawdę mówiąc ostatni był najszybszy! Ale po kolei.
      Poniedziałek to 15-kilometrowy bieg 10-15 sekund wolniej niż zakładane tempo maratonu (w moim wypadku 4:10-4:15). Moja dyspozycja była dla mnie wielką zagadką, dlatego stając na umownej linii startu, w głowie roiło mi się od wątpliwości. Było już ciemno - niestety treningi godzę z uczelnią i tak czasami wychodzi. W okolicach portu mam cichą i spokojną rundkę, bez samochodów i z dobrym asfaltem, i to tam biegam tego typu treningi. Mierzy ona... 1300 metrów, czyli czekało mnie 11,5 okrążenia.

Cisza, spokój, noc, szosa i ja :)
      Już po 2,5 km złapała mnie kolka, co, mając w pamięci zeszłoroczne Mistrzostwa Europy w maratonie i pechowe zakończenie biegu Marcina Chabowskiego, nieco mnie zmartwiło. Powiedziałem sobie jednak w duchu, że jest zdecydowanie za wcześnie na wymówki, więc biegłem dalej, a po kolejnych 2 km kolka ustała. Do samego końca fizycznie czułem się wyśmienicie, jedynie psychika płatała filge podpowiadając co jakiś czas " tyle ci już wystarczy!". Na szczęście udało mi się ją zagłuszyć. Nie kontrolowałem czasu, aby niepotrzebnie się nie stresować. Zakończyłem bieg z czasem 1:02:25 (4:09.67 min/km) i świadomością, że nie miałbym problemu z utrzymaniem tego tempa przez jeszcze 6,097 km, tak aby przebiec dystans półmaratonu, a gdybym to zrobił, byłaby to moja życiówka! Było naprawdę dobrze!


      Wtorek to 15-kilometrowy bieg 4:45-5:00 min/km. Nie było w nim nic szczególnego, jednak przyznam, że początkowo musiałem włożyć trochę wysiłku, aby utrzymać zadane tempo. Potem schowałem stoper i na mecie okazało się, że przebiegłem trening tempem 4:52 min/km. Było ok, jednak spodziewałem się, że zmeczenie z dwóch dni da o sobie znać nazajutrz... Czy dało?
      Nic z tych rzeczy - środowy trening był (o dziwo) fizycznie dość lekki. Obstawiam, że to dlatego, że przygotowując się do Maratonu Porto robiłem i po 12 powtórzeń, a na ten dzień zaplanowane było "jedynie" 6x1000m w czasie 3:30-3:35 min/km z 1000m truchtu w przerwie. To był pierwszy z naprawdę ciepłych i słonecznych dni, ale jednocześnie wietrznych. Wszystkie 6 kilometrów przebiegłem na tym samym odcinku szosy, z wiatrem bocznym. Zacząłem od 3:29, więc trochę za szybko. Za drugim razem już się poprawiłem - 3:30. Przychodziło mi to jednak z taką łatwością, że za bardzo się rozluźniłem - kolejny kilometr to czas 3:34. To przywróciło mnie do porządku i potem już skupiony wykonałem 3 ostatnie tempówki 3:27, 3:26, 3:25... Znów za szybko, ale daję słowo, że nie było to zamierzone! 3 kilometrowy powrót do domu na bardzo silnym wietrze, a w krótkiej koszulce okazał się jednak tragiczny w skutkach i na drugi dzień rano  wstałem przeziębiony.
      Nie miałem jednak czasu na myślenie nad tym, ponieważ trening musiałem zrealizować wcześnie rano (w porównaniu do pozostałych i jak na portugalskie warunki - wiem, że 8:30 na nikim nie robi wrażenia :D ), tak by zdążyć na zajęcia. W planie był to najwolniejszy dzień w tygodniu - 15 km w tempie 5:00-5:15 min/km. To właśnie ten dzień, w którym miało być ciężko z moimi mięśniami, jednak czułem się genialnie. Biegłem bez wysiłku, najodpowiedniejszym dla mnie tempem - wszak miałem dziś odpocząć. Jedynie pod koniec zaspałem się porządnie biegnąc jakieś 3 km po otwartym terenie centralnie pod wiatr o prędkości 30 km/h. Momentami myślałem, że mnie on zatrzyma! Znów nie patrzyłem po drodze na stoper i znów wyszło nieco za szybko - 4:51 min/km i 16,5 km.
      Piątek to nasilenie przeziębienia i odkładanie treningu leżąc w łóżku w pół-śnie i pijąc herbatę z czosnkiem (taki mój wegański zamiennik mleka z czosnkiem :p smakuje jak smakuje, ale ma pomóc a nie pieścić podniebienie!). Zebrałem się już po zmroku. Miało być 15 km 4:45-5:00 min/km. W przeciwieństwie do poprzednich dni, tym razem miałem świadomość, że biegnę za szybko, jednak znów (mimo choroby :o ) czułem się doskonale! Na mecie, sprawdzając stoper, byłem na siebie nieco zły - obawiałem się, że mimo wszystko przegiąłem, a doskonale pamiętałem co czeka mnie jutro. Wyszło 16,6 km i 4:27 min/km...
      Nadeszła sobota i mityczne wybieganie - 35 km! Niby tempo podane (4:45-5:00), ale zastrzeżenie by zwrócić uwagę przede wszystkim na samo ukończenie dystansu poprawiało mi humor. Wiedziałem, że gapiąc się na stoper prędzej czy później zacznę się ścigać sam ze sobą, a na takim treningu nie mogłem do tego dopuścić, więc wyznaczyłem dokładnie trasę przed wyjściem, po czym schowałem telefon do kieszeni i nie wyjąłem go prawie do końca.
      Od samego początku czułem moje wczorajsze harce i obawiałem się, że nie utrzymam tempa do końca. Wydawało mi się, że biegnę ok 5:00 min/km, ew troszkę wolniej. Od 20 km zaczęła się walka w mojej głowie, na 25 skończyła się woda (było nieznośnie gorąco!), a wbiegając na długą prostą między 26 i 31 km miałem już halucynacje - zaparkowane wzdłuż ulicy auta co chwila wyjeżdżały mi pod nogi, choć w rzeczywistości stały nieruchomo. Widziałem w oddali koniec tej prostej i wpatrzony w niego biegłem, odliczając każdy metr. Oszukiwałem umysł wszelkimi możliwymi sposobami - za 5 km zostaną już tylko 3! Jeszcze tylko 1,5 Parkrunu! Teraz to już na pewno minąłem 30. km! Na końcu tej drogi kryzys mi minie! itp...
      Obiecałem sobie, że jak tam dobiegnę, to w nagrodę będę mógł sprawdzić stoper. Wyjmując go modliłem się by pokazał 32 km, niestety, było dopiero 31,4... Nie to jednak najbardziej przykuło mój wzrok! Tempo... Kolejny raz mnie poniosło, ale tym razem już kompletnie nie umiałem tego wytłumaczyć! Od kilku kilometrów byłem przekonany, że niemal stoję, a tu... 4:44 min/km! Dodało mi to sił! Wykręciłem ślimakiem na autostradę (koknkretnie na pas drogi dla pieszych odzielony od niej jakimś betonem) i dopiero wtedy miałem do końca jeszcze 3 km. Biegłem już nie odrywając oczu od stopera, a każdą zmianę dystansu błogosławiłem w duchu. Jeszcze jedna runda Parkrunu!
      Do samego końca walka z moją psychiką była niesamowita, a ulgi jaką przeżyłem widząc na telefonie napis 35,01 km nie potrafię opisać. Zdecydowanie był to najcięższy trening z całego tygodnia. Wiedziałem, że z takim planem nie ma żartów i, że bez dnia przerwy muszę biegać dalej, wiec po powrocie do domu, mimo braku sił, ogarnąłem się niemal natychmiast nawet nie siadając, tak że już po chwili jadłem pyszny wegetariański obiadek:


      A parę minut później regenerowałem się już w skarpetach kompresyjnych:


      Ból brzucha po takim wysiłku jest już dla mnie czymś tak normalnym, że nawet się nim zbytnio nie przejąłem.
      Dziś rano wstałem prawie zdrów. Mimo, że poranny trening nie był zbytnim wyzwaniem (10 km tempem regeneracyjnym), to i tak udało mi się podczas niego osiągnąć niemały sukces. Przekonałem współlokatorkę, że będę biegł wolno (potem okazało się, że jeszcze wolniej niż sądziłem - ostatecznie 6:01 min/km - bardzo odczuwałem wczorajszy trening), więc może biec ze mną. Chciała sprawdzić czy jest w stanie przebiec dyszkę, bo nigdy wcześniej tego nie zrobiła, a ja postanowiłem jej w tym odrobinę pomóc. Tak zaplanowałem trasę, żeby nie dało się jej skrócić oraz żeby na pewno nie pamiętała którędy biegliśmy, więc po pewnym czasie nie miała już wyboru i, mimo wielkiego wysiłku jaki musiała w to włożyć (nie tylko ona - i ja momentami miałem nietęgą minę!), w pięknym stylu finiszowała pod naszym blokiem z 10,1 km na liczniku! Gratulacje Aga, duma mnie rozpiera! :D
      Ogólnie z pierwszego tygodnia jestem bardzo zadowolony. Mogę wystawić sobie notę 9/10 (minus za przeziębienie!) Obciążenie fizyczne jakie postawił on przede mną oceniam na 3,5/10. Zdecydowanie bardziej wymagający był jednak od strony psychicznej - 5/10. Kiedy siadłem tak nad moim dzienniczkiem i przeanaliowałem poszczególne treningi doszedłem do wniosku, że tempo i dystans ich wszytskich pasowałby nawet, gdybym przygotowywał się na maraton w tempie 3:55 min/km! Nie chcę jednak się "podpalać", pamiętam, że przede mną jeszcze 7 długich i ciężkich tygodni, więc celem nadal pozostają 4:00 min/km. Od jutra zabawa trwa dalej! ;)
     
      AKTUALIZACJA:

      Wieczorna dyszka też już przebiegnięta, w znacznie lepszym samopoczuciu, choć wcale nie znacznie szybciej. Radość z biegania pozostaje, a uśmiech nie schodzi mi z twarzy, tak więc jest OK!

A Ty po ilu kilometrach się uśmiechniesz? ;)

      Teraz pora na kolację oraz regenerację przed kolejnym pracowitym tygodniem! ;)

PODSUMOWANIE:

ŁĄCZNY DYSTANS - 146,00 KM
ŁĄCZNY CZAS - 12H 14MIN 24S
SPALONE KALORIE (SZACOWANA WARTOŚĆ) - 9753 KCAL

Zapraszam do przeczytania relacji z pozostałych tygodni przygotowań:

O co tu w ogóle chodzi?

1 komentarz:

  1. Gratulacje i będę trzymała kciuki, żebyś ten najważniejszy maraton przebiegł w czasie 3:50 i był tam najlepszym polakiem ;)

    OdpowiedzUsuń

Podobał się wpis? Zostaw komentarz! Nie podobał się? I tak zostaw! Dziękuję! :D