sobota, 20 lutego 2016

Powitanie z Afryką

      Afryka od samego początku robi na nas spore wrażenie. Na Międzynarodowe Lotnisko im. Nelsona Mandeli w Prai przybywamy po zmroku, z prawie dwugodzinnym opóźnieniem. Nie znamy miasta, nikt też nas nie odbierze - do mieszkania mojego znajomego, gdzie spędzimy kolejnych kilka dni, musimy dotrzeć sami.

Pierwszy rzut oka na Afrykę
      Nie byłoby może w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że nie mamy miejscowego numeru telefonu, ani dostępu do internetu, ani nawet nie znamy adresu! Ostatni raz z Marcosem rozmawiałem tuż przed wylotem z Gran Canarii, jakieś 2,5 godziny temu. Rozmowa wyglądała mniej więcej tak:

      - Na lotnisku złap taksówkę i poproś kierowcę, żeby zawiózł Was do dzielnicy São Felipe i wysadził naprzeciwko apteki.
      - Okej, ale może podam mu jakiś adres, czy coś?
      - Nie trzeba, on będzie wiedział. Będę tam na Was czekał.
      Cóż, na mój gust to trochę dziwne. Dotarłem właśnie na obcy kontynent, odcięty od wszelkich środków komunikacji, a jedyne co wiem o tym miejscu, to że w jakiejś tam dzielnicy jest apteka, pod którą ma czekać mój znajomy mimo, że nie umówiliśmy się na żadną konkretną godzinę. Podziwiam rodziców, jeśli tak wyglądało umawianie się przed erą komórek i internetu. :O
      Poznani na lotnisku Polacy są w tej samej sytuacji - "taksówkarz będzie wiedział". Okej! Znajdźmy więc tę wszechwiedzącą istotę!
      Zanim jednak taksówka, musimy się zameldować. Chyba jako jedyni mamy już "kabowerdeńskie" wizy, więc wchodzimy bez kolejki. Jest ciemno, ale też duszno, ciekawe co będzie w dzień! Pod lotniskiem czeka tłum czarnoskórych mężczyzn i mam dziwne wrażenie, że wszyscy patrzą się na nas.

Lotnisko w Prai nosi imię wybitnego południowoafrykańskiego
prezydenta - Nelsona Mandeli
      Po około 15 minutach docieramy pod aptekę. Niesamowite, ale Marcos naprawdę tam jest. Wyluzowany siedzi sobie na schodach i cierpliwie czeka, a gdy nas zauważa podchodzi spokojnym krokiem. Kopę lat go nie widziałem, więc mega mnie cieszy to spotkanie!


      Marcos w kreolskim dialekcie wymienia parę zdań z kierowcą. Miało być podobnie do portugalskiego, jednak nic nie rozumiem, ale po tonie głosu wnioskuję, że muszą być chyba dobrymi znajomymi. Kolejny raz jestem mocno zdziwiony, gdy dowiaduję się, że wcale nie, i że tutaj po prostu normalne jest bycie miłym dla obcych.
      Niby to tylko dwie godziny lotu, a jednak robią dużą różnicę. Na pierwszy rzut oka widać, że jest inaczej. Co jeszcze nas zaskoczy?
      Rano, przy świetle słonecznym możemy wreszcie zorientować się w naszym położeniu. Niby to jeszcze stolica, ale wygląda trochę jak na wsi. Cisza, spokój, dzieciaczki idą do szkoły, odprowadzane przez rodziców, na kazdym kroku stragany, gdzie można dostać praktycznie wszystko.



      Na spacer udajemy się w stronę miasta. Pierwsze co zauważamy to słońce. Jeszcze wczoraj wydawało nam się, że na Gran Canarii było gorąco, ale dziś to już jakieś przegięcie! Niby jest 29 stopni, niby w Europie też się zdarza, ale nie łudźcie się, europejskie upały nie mają z tymi tutaj nic wspólnego. Nad Afryką świeci chyba jakieś inne, w dodatku wredne słońce, które za punkt honoru stawia sobie spalenie na węgiel wszystkich przybyszów. Nawet miejscowi czarnoskórzy używają tu kremów z filtrem! :O Marcos mówi, że powinien na codzień tylko mu się nie chce, ale twierdzi, że nieposmarowanie się na plaży to samobójstwo. Chyba uwierzę mu na słowo i nie będę tego sprawdzał na własnej, póki co jeszcze białej skórze.


      Nagle zauważam coś niesamowitego! Coś, z jednej strony, w wyobrażeniach europejczyków tak afrykańskiego, że nie powinno mnie dziwić, ale z drugiej przeczącego na tyle prawom fizyki, że zobaczenie tego poza kreskówką jest dla mnie szokiem. Starsza kobieta idzie sobie jak gdyby nigdy nic ulicą... niosąc na głowie większą od niej samej miskę z praniem! Dosłownie na głowie, bez pomagania sobie rękoma idzie pewnym krokiem nie zważając na nierówności terenu, ani inne przeszkody.
      Marcos uśmiecha się widząc moje zdziwienie.
      - Tutaj to normalne. Wszystkie kobiety tak robią. To mniej męczące i wygodniejsze, bo masz wolne ręce.
      W sumie racja, myślę sobie, to wspaniały wynalazek dla współczesnych "cywilizowanych" społeczeństw zachodnich, uzależnionych od internetu. Wracasz sobie z takiej Biedry, czy innego marketu, nieszczęśliwy, że trzeba przerwać esemesowanie, bo siatki, bo ciężko, bo zajęte ręce. A tu? Wszystkie zakupy wrzucasz na baniak i już możesz czatować do woli. :D
      Miejscowe kobiety opanowały tę sztukę do perfekcji. Postanowiłem odkryć jak to jest możliwe, więc przez kilka nastepnych dni polowałem na nie z aparatem, a że zgodnie ze słowami Marcosa były niemal wszędzie, nie było to trudne zadanie. Niektóre miały tak maksymalnie naładowane miski i na dodatek asymetrycznie rozłożony ciężar, że to co widziałem nie mieściło mi się ani w głowie, ani tym bardziej na niej.


Baniak na baniaku :D Ta pani minęła nas w takim tempie, że nie dało rady za nią nadążyć!

      Akompaniamentem naszego spaceru są rozbrzmiewające wokoło klaksony. Nie zamykają się nawet na chwile! :O Dopiero za jakiś czas miało się wyjaśnić o co z nimi chodzi, tymczasem z każdym krokiem wchodzimy coraz bardziej w miasto - pojawiają się sklepy, stacje benzynowe, a nawet tutejszy Monar. Celem wycieczki jest bank, gdzie chcemy wymienić pieniądze na miejscową walutę - escudos. Szczególnie urzeka mnie najmniejszy nominał. 1 escudo na odwrocie posiada jeden z symboli Zielonego Przylądka - tartarugę, czyli po polsku żółwia.


      Przed wyprawą do centrum idę jeszcze na trening - wszak to już jutro wielki dzień - 15-kilometrowy Bieg Wolności. Do biegania wybieram przeciwny kierunek. Mijam jeszcze więcej straganów, ludzi siedzących przed domami, spokojnie czekających na upłynięcie kolejnego dnia, stada kóz biegających wte i we wte przez główną drogę (innego dnia, gdy szedłem wieczorem do piekarni minął mnie spacerując samotny prosiak :D ). Zastanawia mnie też ile oni tu muszą prać, skoro wszystko schnie w godzinę a i tak wszędzie gdzie to tylko możliwe wiszą ubrania. Na ulicy jest tłum, chyba nie ma tu zwyczaju siedzenia w domach.




     Co do domów - wszystkie albo są w budowie, albo się rozpadają. No cóż, myślę sobie, obrzeża portugalskich miast (Zielony Przylądek, jako była kolonia został wybudowany przez Portugalczyków) też piszczą biedą. Po treningu jedziemy więc do centrum, sprawdzić jak się ma architektura głównych ulic stolicy. Szybko okazuje się jednak, że to nie zwiedzanie, a sam przejazd do centrum będzie dziś główną atrakcją!

      Wsiadamy do busika i... CDN :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobał się wpis? Zostaw komentarz! Nie podobał się? I tak zostaw! Dziękuję! :D