czwartek, 13 listopada 2014

Doba z życia maratończyka. Part 4.

      Leżę tuż za metą w poprzek drogi i nic, ale to nic mnie już nie obchodzi. Wiem tylko, że spóźniłem się o 5 sekund (później okazało się, że o 7). Nie miałbym pojęcia ile czasu minęło, zanim 3 lub 4 osoby podniosły mnie z ulicy i posadziły na wózku inwalidzkim, ponieważ czas dla mnie stanął o 12:00:07, ale zatrzymany już na wózku stoper z czasem 3:02:12 mówi, że sprawnie im to poszło. Jeden z wolontariuszy postanawia mnie dobić i zaczyna do mnie gadać po angielsku (nie cierpię tego języka!).
      Bardzo kiepsko pamiętam całą sekwencję zdarzeń od tego momentu. Przed oczami mam urywki: bełkoczę coś po portugalsku, na moją głowę wylewa się strumień zimnej wody, następną butelkę wciskają mi do ręki i każą pić. Nagle uderza mnie fala głodu. Ale nie takiego normalnego, jaki jesteśmy przyzwyczajeni czuć w porze przedobiadowej. Nie wiem czy potrafię to w ogóle opisać. Odczuwa się to dosłownie jak cios, cios po którym coś ciężkiego opada na dno żołądka pozostawiając w nim jedynie pustkę. Myśli człowieka skupiają się wtedy na jednej jedynej czynności: "Muszę coś zjeść!". Przypominam sobie, że na 40 kilometrze chwyciłem pół banana, którego chyba nie zdążyłem zjeść i natychmiast sięgam po niego do kieszeni. Po przygodzie z mety (leżałem na plecach) jest już tylko bananowym musem, ale i tak natychmiast go pochłaniam. Jest odrobinkę lepiej.
      Nie wiem za bardzo co mam myśleć, nadal jestem załamany. Powoli jednak zaczyna docierać do mnie, że brakło mi na tyle niewiele, że być może czas netto będzie poniżej trzech godzin, wszak nie startowałem z pierwszego rzędu. Z drugiej strony przepychałem się od początku bardzo szybko i sprawnie, więc mam świadomość, że decydować będą sekundy, a ponieważ portugalski numer telefonu, który podałem przy rejestracji jest już nieaktualny i nie mogę odebrać SMS'a z moim wynikiem, będę żył w niepewności aż do powrotu do domu. 
      Cały czas siedzę na wózku, którym odwieźli mnie trochę na bok, w ręku trzymając skórkę od banana i nie mając pojęcia co z nią zrobić - kosz jest tak daleko... Przypomina mi się o Endomondo - z trudem ściągam opaskę z ramienia. Ku mojemu zaskoczeniu dystans wynosi 42,5 km. Jednak zadziałało! Czas w momencie zatrzymania - 3:10... Teraz z kolei nadchodzi fala zimna - wszak jestem cały mokry. Staram się wykrztusić z siebie, że jest mi cholernie zimno, opiekun mówi mi, że kawałek dalej w namiocie czekają pamiątkowe SUCHE koszulki i proponuje, bym tam poszedł. Stwierdzam, że to dobry pomysł i podnoszę się z wózka... 
      - Aaaaaaaaau!!!!! - Nie ma takiej opcji! Uda wręcz płoną przy próbie jakiegokolwiek ruchu... Pytam opiekuna czy mógłby przynieść mi koszulkę, ale niestety trzeba odebrać osobiście. Hura! Czeka mnie wycieczka wózkiem! :3
      Jadąc upuszczam opaskę na ramię z telefonem i odtwarzaczem MP3 w środku. Rozpaczliwie macham za nią ręką wisząc jak szmaciana lalka na poręczy wózka. Wracamy po moją zgubę, a potem już bez większych przeszkód (jedynie jeden wysoki krawężnik) docieramy pod namiot. Nareszcie śmietnik! Po pięknym rzucie za co najmniej 3 pkt skórka od banana ląduje w koszu. Pani pyta o rozmiar, czego kompletnie nie ogarniam... "A to są różne rozmiary?..." :O
      Dostaję worek (hura, tak mi było smutno, że nie było go w pakiecie maratońskim!) z "emką", ale jest jakiś dziwnie ciężki. Zaglądam do środka, a tam Wino Porto! :O
      Kolejnym nadludzkim wyzwaniem z jakim muszę się dziś zmierzyć jest zmiana koszulki. Po kilku próbach zdjęcia z siebie tej z biegu, pasuję. Na szczęście opiekun pyta czy mi pomóc. " Jasne zią! Jeszcze pytasz?" :D
      Już przebrany kontynuuję moją wycieczkę wózkiem. Kolejny cel to stoły do masażu. Kolejka na szczęście nie jest jakaś wielka. Od stołów jest już bardzo blisko do tira-szatni, w którym zostawiłem przed biegiem moje rzeczy... Niestety, bo mój opiekun uznaje, że na pewno dam radę tam dojść. Co prawda idzie obok ale nie pomaga mi to ani trochę - nie mogę zginać nóg w kolanach.
      Dostaję moje rzeczy z tira i wracam jak zombie do kolejki. Chcę usiąść na chodniku, ale bez używania stawów kolanowych jest to niewykonalne, więc bezwładnie padam na ziemię. Chyba nie wyglądam najepiej bo jakiś starszy pan z kolejki podaje mi ćwiartkę jabłka. Tak, tego mi trzeba, bo właśnie uderzyła mnie druga fala głodu. Przypominam sobie też o proteinowym batoniku, którego miałem ze sobą przez całą trasę, ale jakoś nie było czasu na spożycie, więc teraz czym prędzej go pochłaniam. Potem zauważam, że ten pan raczej nie będzie jadł pozostałych jeszcze dwóch ćwiartek jabłka, więc zagaduję o nie. Nadal jednak chce mi się jeść, więc z trudem człapię do namiotu - cukierni i kupuję 5 pastéis de nata - tradycyjnych, cholernie słodkich portugalskich ciastek:


      Za słodkich... Ale o to mi chodziło, po trzech wymiękam :D Pierwszy raz od mety patrzę na zegarek - 13:40. Reszta oczekiwania na moją kolej mija mi na rozmowie z Portugalczykiem, który stoi przede mną (starszy pan od jabłek okazał się jego tatą), facet przybiegł 13 minut po mnie, a stoi przede mną - to wiele mówi. Kiedy przychodzi jego kolej, zaczyna trochę padać, więc przenoszę się pod namiot, kiedy przychodzi moja - z nieba leje się już ściana deszczu i zaczyna grzmieć. Ja to mam szczęście! W połowie przerywają mi masaż, zwijają stół i do widzenia :D
      Woda jest dosłownie wszędzie! Pamiętam, że przecież ludzie ciągle biegną! Jest dopiero około 14:30 - do limitu jeszcze pół godziny. Przerąbane... Opłaca się szybko biegać, w Gdańsku było dokładnie to samo :D
      Stoję tak pod namiotem czekając na przejaśnienie, by iść na autobus, który dowozi biegaczy na start, gdy nagle... Słyszę język polski! :O

Zobacz również: Część 1 Część 2 Część 3 Część 5 

1 komentarz:

Podobał się wpis? Zostaw komentarz! Nie podobał się? I tak zostaw! Dziękuję! :D