sobota, 22 listopada 2014

Doba z życia maratończyka. Part 5.

      Język polski usłyszany w tłumie Portugalczyków, 3100 km od Polski nie należy do rzeczy najzwyklejszych, dlatego czym prędzej przedostałem się do źródła dźwięku po czym przywitałem się mniej więcej słowami "Czy ja słyszę Polaków?". Ufff, nie pomyliłem się! Znaczy, że nie było ze mną tak najgorzej.
      Okazało się że przyjechali z Opola mocną ekipą. Kinga, Gosia, Elek i jeszcze dwóch chłopaków, w tym czwórka z nich ze świeżo upieczonymi życiówkami, a na dodatek Kinga pod szyldem Vege Runners! Swoi ludzie! Szybko pogrążyliśmy się w rozmowie i nim się obejrzeliśmy przestało padać, więc całą, teraz już sześcioosobową ekipą wybraliśmy się na poszukiwania autobusu. Po drodze Elek bardzo utykał, a ja zastanawiałem się czemu idzie w sandałach, w końcu nie było aż tak ciepło. Muszę przyznać, że gdy pozostali powiedzieli mi, że on w tych sandałach przebiegł cały maraton, stwierdziłem, że mnie wkręcają i długo jeszcze podejrzliwie zerkałem na Elkowe obuwie. Ráramuri się kurde znalazł! :D


      Ostatecznie okazało się, że On naprawdę przebiegł tak maraton i to na dodatek w 3:03h! Szacun kurde, miał prawo utykać!
      Minęliśmy metę (musiało być przed 15:00, ponieważ cały czas docierali do niej kolejni biegacze), przeszliśmy jakieś 500 metrów (po co ustawiać autobus blisko mety? Trzeba dbać by maratończycy rozchodzili obolałe mięśnie -,-) i wraz z milionem innych ludzi zapchaliśmy autobus do pełna. Teraz to poczułem się już zupełnie jak w Polsce!
      Jechaliśmy długo. Za długo. 6 godzin temu szybciej tędy biegłem! Na szczęście w miarę upływu czasu wysiadało coraz więcej ludzi, więc pod koniec już nawet było czym oddychać. W pewnym momencie dojechaliśmy do bardzo rozpoznawalnego miejsca w Porto - Ronda Boavista, przy którym mieści się słynna Casa de Música:


      Z autobusu jeden po drugim zaczęli wysypywać się ludzie. Część z nas jednak planowała jechać dalej, wszak w regulaminie było napisane wyraźnie, że autobus odwiezie zawodników NA START... Kierowca niestety był innego zdania, więc nie mając wyboru wydostaliśmy się z autobus wraz z resztą tłumu. Nastąpiła chwila konsternacji - iść pieszo (to cały kilometr!)? znaleźć jakiś autobus? usiąść i płakać?
      W najgłębszych zakamarkach mojej pamięci odnalazłem mój pierwszy dzień w Portugalii i podróż z lotniska na stację kolejową. Taaak! Byłem pewien, że po drodze mijaliśmy przystanek "Casa de Música"! Jesteśmy uratowani!
      Moja nowa ekipa nie wybierała się jednak na stację, a do hostelu, więc kolejny misterny plan dzisiaj zawiódł. Przekonywali mnie, że trzeba rozchodzić trochę ten bieg, bo w innym razie jutro spadnie na mnie siedem plag egipskich. Kogo jak kogo, ale człowieka biegającego 3:03 w sandałach, w kwestii metod powrotu do życia po maratonie wręcz nie można nie słuchać! :D W ten oto sposób rozpoczął się mój 2,5-kilometrowy spacer na stację Porto São Bento.
      Nie mówię, że było łatwo, ale pierwszy kilometr, do linii startu jakoś zleciał. Miłe towarzystwo plus ciekawe rozmowy pozwoliły na chwilę zapomnieć problemach z chodzeniem. Tam jednak niestety trzeba było się rozstać.
      Korzystając z okazji chcę serdecznie pozdrowić całą opolską ekipę! Fantastycznie, że było nam dane się poznać! Kolejny raz utwierdziliście mnie w przekonaniu, że biegacze to niesamowici ludzie! Przez całą drogę czułem się jakbym był członkiem Waszej ekipy od zawsze i jakbyśmy w szóstkę przyjechali na ten maraton, a nie poznali się godzinę wcześniej pod namiotem masażystów. Bieganie jest czymś cudownym, a każdy start w zawodach to niezapomniana przygoda. Dzięki Wam moja przygoda w Porto była jeszcze bardziej niesamowita, za co serdecznie Wam dziękuję! Mam nadzieję, że jeszcze nie raz spotkamy się na trasie! ;)
      Zostałem sam, a do stacji jeszcze 1,5 km. Ból brzucha, głowy i wszystkich mięśni, nieco zagłuszony jeszcze przed chwilą, zaatakował z podwójną siłą. Pierwszą połowę dystansu jeszcze jako tako przybyłem, ale po wyjściu na ostatnią prostą zaczęły się prawdziwe problemy. Niemal się zataczałem, co chwila siadając gdzie popadnie by złapać oddech. Na dodatek kręciło mi się w głowie. Nie pamiętałem, w którym dokładnie miejscu przy ulicy, którą człapałem, mieści się stacja, a przede mną wyłaniał się morderczy podjazd...


      Modliłem się bym nie musiał sie na niego wspinać i na szczęście moje modły zostały wysłuchane - stacja okazała się znajdować na samym dole. Z brzuchem było coraz gorzej. Gdy wreszcie dotarłem na miejsce, nie miałem ani siły ani ochoty na podziwianie ślicznych azulejos, które witają podróżnych wchodzących na dworzec:



      Pociąg miałem za 40 minut - o 17:05. Usiadłem obojętnie na ławce, nie wiedząc za bardzo jak żyć. Miałem butelkę kranówy z dworca, miałem też jeszcze 2 pastéis de nata, ale tak potwornie bolał mnie już brzuch, że bałem się wprowadzić do układu pokarmowego choćby gram czegokolwiek. Pamiętam dziadka, który siedział ze mną na ławce i podejrzliwie na mnie spoglądał, gdy stwierdziłem, że jednak muszę coś zjeść i w sekundę pożarłem moje ciastko. Pociąg nadjechał z 7-minutowym opóźnieniem i wkrótce pędziliśmy już przez bajeczne okolice Porto.



      Mówi się, że żaden mężczyzna nie zniósłby bólu podczas porodu. Nie mam porównania, ale jeżeli jest on jeszcze większy niż to co czułem w pociągu, to szczery respect dla wszystkich matek! Śmiało możecie biegać maratony! :D
      Myślałem, że nie dojadę! Na szczęście miałem wolne miejsca na przeciwko i obok siebie, więc mogłem przyjmować najwymyślniejsze pozy, aby tylko choć trochę złagodzić ból. Niektórzy pasażerowie dość dziwnie na mnie spoglądali, ale nie dbałem o to. Skórcze nadchodziły falami (no czyż to nie poród? :D ), korzystając z jednej z przerw między nimi, porozsyłałem SMS'y do znajomych. Była 17:40. Nie trwało to jednak długo, bo kolejna fala przekręciła mnie głową w stronę siedzenia, tak że już nie byłem w stanie dalej pisać. :D
      O 18:19 pociąg zatrzymał się w Aveiro. Wyszedłem przed stację. Było już ciemno. Zrobiłem kilka kroków i złapał mnie tak potworny głód, że zaczęło mi się robić ciemno przed oczmami. Pamiętałem, że niedaleko jest market czynny do 20:00, więc niemal biegiem ruszyłem w jego stronę. Wpadłem do środka, chwyciłem pierwszą nie słodką rzecz z brzegu (slodkiego miałem już na dziś po dziurki w nosie), czyli kiść bananów i pobiegłem do kasy. Nie czekałem nawet, aż kasjerka poda cenę, pierwszy banan prosto z wagi trafił do żołądka. Drugi dołączył do niego 30 sekund później, jak tylko opuściłem sklep.
      Spokojnym krokiem ruszyłem w stronę domu, jednak nie było mi dane ujść zbyt daleko. Potrzebowałem więcej paliwa, więc zatrzymałem się na najbliższej stacji benzynowej. :D Niestety okazało się, że najlepsze co mają mi do zaoferowania to rogaliki z kremem czekoladowym (BLEEEEEEEE!!!). Mieli też stolik dla klientów, trochę za wysoki jak dla mnie, więc kilka razy omal nie spadłem z krzesła. Ku uciesze sprzedawczyni zresztą. :D Zjadłem rogala, dopiłem kranówę i ruszyłem w dalszą drogę.
      Z radości z dotarcia na ostatnią prostą, aż cyknąłem sobie selfie :D


      Po drodze spotkałem jeszcze przyjaciółkę, która stwierdziła, że wyglądam jak śmierć i kazała mi się wynosić do domu i iść spać :D W sumie dobra rada, ale wiedziałem, że jeszcze długo nie usnę...
      Z hukiem rzuciłem na podłogę materac i bezwładnie na niego runąłem. Było mi gorąco i zimno na raz. Pierwszą rzeczą którą zrobiłem było sprawdzenie wyników w necie. UDAŁO SIĘ! CO ZA ULGA! 2:59:55!!! <3


      Oczywiście nie omieszkałem wrzucić zdjęcia na facebooka :D A jak już na nim wylądowałem, to ciężko było zejść. Znajomi wypytywali co i jak, mama wytropiła, że mam już internet, więc zadzwoniła na Skype i tak to sobie zleciało. Sprawidziłem też Endomondo i właśnie wtedy przeżyłem największy szok tego dnia...
      Zalogowałem się na stronę i zaraz powitał mnie komunikat, że ustanowiłem życiówkę w maratonie. Coś jednak było w nim nie tak, ale nie od razu zrozumiałem co. Przez natłok wrażeń zapomniałem już jaki miałem tak na prawdę założony cel. 2:58:28 (dla niedowiarków post z 6 października: 2:58:28). Cały plan treningowy wykonałem myśląc o tym czasie, ale sugerując się pomiarami z Endomondo. Jadąc na maraton byłem pewien, że jestem w stanie przebiec 42,195 km w 2:58:28. Logiczne też jest, że nie przebiegłem maratonu najkrótszą możliwą drogą - całość wyszła mi 42,53 km. Możecie więc sobie wyobrazić jak ciężki szok przeżyłem, widząc na ekranie taki oto widok:


      Zatkało mnie. Kolejny raz mój plan treningowy sprawdził się niemal co do sekundy! :O Parę cyferek, a tak bardzo potrafią poprawić humor! Z uczucia porażki z mety nie pozostało już nic. Kolejny raz byłem zwycięzcą! :)
      Po rozmowie z mamą znów poczułem głód, więc poszedłem wyzerować lodówkę :D Na śniadanie zostawiłem sobie keczup i masło :D

Tak, każdy z nas ma po jednej półce :D

      Wybiła północ a ja dalej leżałem na materacu, w pamiątkowej koszulce, zawinięty w koc. Nie chciałem wchodzić brudny do łóżka, a na prysznic jeszcze wena mi nie nadeszła. Kompletnie się tego nie spodziewałem, ale mi się przysnęło. (Normalnie po tego typu zawodach nie sypiam). Obudziłem się zamarznięty jakoś po drugiej w nocy. Przesiedziałem w letargu jakąś godzinę. Wyrwał mnie z niego współlokator (ten imprezowy jak się domyślacie :D ) wracając do domu i hałasując w drodze do łazienki. Skoro on może to ja też! Zebrałem wszystkie siły i około 3:40 udało mi się wykonać ostatnie zadanie tego dnia. 20 minut później leżałem już w wygodnym i mięciutkim łóżku, odpływając powolnie do świata snu. Była 4:00, niemal równo dobę temu robiłem dokładnie to samo, w dokładnie tym samym miejscu, oczekując na budzik. Tak wiele się jednak w tym czasie zmieniło...

•••

XI MARATONA DO PORTO
DATA: 2.11.2014
DYSTANS: 42,195KM
CZAS: 2H 59MIN 55SEC
ŚREDNIE TEMPO: 4:15,836 MIN/KM
MIEJSCE OPEN: 190/4041
MIEJSCE W KATEGORII: 49/666

1 komentarz:

  1. Niesamowite! Cudownie się czyta o spełniających się marzeniach i ogromnej sile motywacji.... jeszcze raz gratuluję! :) :)

    OdpowiedzUsuń

Podobał się wpis? Zostaw komentarz! Nie podobał się? I tak zostaw! Dziękuję! :D